Czerwona Pętla 2 – czyli czas na podsumowanie

Piotr Pazdej:

Siedem dni to w moim przypadku wystarczająco dużo czasu, by jakiekolwiek wydarzenie zaczęło już rozpływać się niemalże w oparach zapomnienia. To dziwne uczucie, spowodowane najprawdopodobniej zarówno tym, że żyję już następnymi wydarzeniami, jak i tym, że nauczyłem się chyba w końcu, aby jak najmniej zajmować się przeszłością. Było, minęło. Lekcja odrobiona, a wnioski? Czy aby na pewno wyciągnięte?

Jeżeli tak to świetnie! Ciśnij dalej!

A jeśli nie wiesz, dlaczego się nie udało? Trudno, być może uda się następnym razem…

Tylko kilkanaście godzin zajęło mi strząśnięcie z siebie resztek smutku i żalu po zejściu tydzień temu z Czerwonej Pętli. Głównie dzięki Arkowi i Danielowi (wciąż nie wiem, co sądzi Paweł, przepraszam, zupełnie nie pomyślałem, żeby go zapytać… 🙁 ), którzy od początku suportowali mnie na rowerach. To z myślą o nich ruszyłem się z parkingu sprzed Sanktuarium św. Antoniego Padewskiego, na którym czekała na nas M. z dzieciakami, kawą i burgerami. Nie chciałem ich zawieść, nie chciałem po raz kolejny wystawiać kogoś do wiatru, sprawić, by cały trud i zaangażowanie, jaki ktoś włożył w moją zachciankę poszedł na marne…

Wiecie, może i samo wydarzenie straci całkowicie ostrość już za kilka dni, ale kilka chwil zostanie ze mną na zawsze. Jak na przykład tych kilka kilometrów Lasu Łagiewnickiego. Nie umiem płakać, więc zamiast ocierać łzy, gryzłem się boleśnie w język. Nie chciałem krzyczeć na całe gardło, więc zamiast tego przeklnąłem kilka razy, zmagajac się z tą niesamowitą huśtawką emocji. Chciałem zostać sam, zawrócić, zadzwonić do M., żeby po mnie wróciła i zabrała jak najszybciej do domu. Fizyczny ból mięśni nóg stawał się powoli naprawdę trudny do zniesienia, ale ten psychiczny był chyba jeszcze gorszy. Przygniatające poczucie klęski, wstyd przed towarzyszącą mi żoną Tomka (gdy dołączyła dosłownie 300 metrów przed parkingiem byłem już w takim stanie, że nawet nie wiem, jak ma na imię… ), wstyd przed chłopakami na rowerach, wstyd przed Dominikiem, Adrianem, Łukaszem, Arturem, Piotrem i całą resztą osób, o których nie wiem, a które być może planowały dołączenie do mnie gdzieś na tych ostatnich kilometrach…

I choć bolały mnie już całe nogi, choć wiedziałem, że próbuję właśnie zrobić sobie krzywdę, że nie o to w tym chodzi, że tym razem to naprawdę nie głowa, nie kryzys, z którym mogę walczyć, nie chwilowa niechęć czy osłabienie, a zwyczajnie organizm ma dość i nawet nie prosi, ale wrzeszczy już wręcz, żebym przestał, to jakoś wstałem z tego pieńka stojącego w miejscu, w którym ul. Boruty wbija się w ul. Rogowską, powiedziałem do otaczających mnie osób „Teraz jest sporo asfaltu i już z górki, zobaczmy jak będzie”, po czym zrobiłem kilka chwiejnych kroków, zacząłem truchtać i… poddałem się ostatecznie sto, może dwieście metrów dalej.

A jeszcze piętnaście kilometrów wcześniej tak na te Łagiewniki czekałem. Byłem na nie gotowy, od samego początku czułem się tak mocny, jak mocny nie czułem się jeszcze na początku żadnego biegu, biegliśmy z Mirkiem, Maćkiem i Piotrkiem, wokół nas krążyło wsparcie, słońce podnosiło się powoli, otaczała nas mgła, las, mijaliśmy jedną wieś za drugą, kilometry uciekały, gdzieś za Kolumną został ze mną już tylko Mirek, trzymaliśmy tempo, coś tam piłem, coś tam zjadłem, napiłem się kawy, wszystko cały czas było na wyciągnięcie ręki, do Aleksandrowa na 50 kilometrze wbiegłem już sam, minąłem rynek, poprosiłem suport o kolę i poleciałem dalej, zaczęło po raz pierwszy padać, Witek czekał z bananami, po raz pierwszy (!) wciągnąłem trochę żelu własnej roboty, pogadałem jakieś głupoty o tym, że nie spodziewałem się aż takiego porządku w głowie i ruszyłem dalej, wciąż napędzany radością, wciąż przekonany, że wszystko jest dobrze, że odpowiednio dużo jem i odpowiednio dużo piję, że nigdy nie byłem w lepszej formie, łykałem metr za metrem, gdzieś przed Ustroniem rozpadało się na dobre, przed A2 przez chwilę szukałem trasy (coś się stało z Garminem i przestał reagować na zejście z kursu), zaraz jednak dołączył do mnie Tomek, który doholował mnie jakoś do samego niemal Sanktuarium, spokojnie lecz stanowczo torując mi drogę i dbając o to, żebym nie musiał martwić się jakimiś niedowidzącymi kierowcami, nawet w Dobrej, gdzie Paulina urządziła nawspanialszy przydrożny bufet świata stał milcząco, niczym wykuty z jakiegoś tytanu strażnik galaktyki, obserwując wraz z Mariuszem, który dołączył do naszej gromadki chwilę wcześniej czy na pewno zjem kilka kawałków arbuza i popiję go dwoma kubkami gazowanej wody mineralnej…

Innym, równie wyjątkowym, choć o jakże innym charakterze i ładunku emocjonalnym, przeżyciem był sam start, gdy kilka wspaniałych osób sprawiło, że nagle poczułem się jak vip jakiś, były zdjęcia, były rozmowy, śmiechy i uściski w pierwszych promieniach słońca, wokół nas śpiące jeszcze miasto, a my tacy radośni, pełni optymizmu i przepełniającej nas pewności, że czeka nas wspaniała sobota blokujemy sobie beztrosko pół skrzyżowania jakby nagle wypluła nas tu jakaś czasoprzestrzenna bańka prosto z zupełnie innego świata.

Cudne doświadczenie, za które dziękuję tym, którzy tam byli… Oznaczajcie się proszę na zdjęciu, mam nadzieję, że ktoś wyśle Wam piękne kwiaty… 😉

A w skrócie:

Wystartowałem przeświadczony o tym, że nie tylko jestem w życiowej formie, ale i wszystko mam już poukładane. Że odkryłem przyczynę wcześniejszych porażek, mam za sobą rekordowe pod względem kilometrażu tygodnie i tylko jakiś nieszczęśliwy wypadek może pokrzyżować moje plany zamknięcia pętli zanim zrobi się ciemno.

I ta właśnie pewność siebie, w połączeniu z moją wrodzoną chyba beztroską spowodowały, że za mało jadłem. Ketoza jest świetna, ale taki wysiłek wymaga już regularnego dostarczania paliwa na bieżąco. Kilka batonów, kanapka z żółtym serem, kilka żeli, banan, pół litra coli, cztery litry wody z Vitargo i z 60 ml tłuszczy z masłem orzechowym wystarczyło na mniej więcej 70 kilometrów, optymizmu na kolejne piętnaście… Dalej była już tylko chęć walki i wstyd, o którym pisałem wyżej.

Cóż, kolejna bolesna lekcja za mną. Czy udało mi się w końcu czegoś nauczyć? Na pewno wiem, że prawidłowe potrawy i odpowiednia liczba kalorii na co dzień to za mało, by przebiec przyzwoicie choćby sto kilometrów. Trzeba też jeść w trakcie. I to jeść dużo, dużo więcej niż mi się wydaje. No nic, już za tydzień mam szansę sprawdzić, czy to w ogóle możliwe…

Jeżeli chodzi o sprzęt to ponownie biegłem w niezawodnych (a po pierwszej Pętli myślałem, że nadają się już tylko do kosza) Cliftonach 3 marki Hoka One One, a posmarowane grubo sudocremem palce i śródstopia otulały pięciopalczaste skarpetki Kiprun, które są tak samo wspaniałe (miałem je na stopach przez całą dobę w Belgii), jak w moim rozmiarze już od dawna niedostępne. Uda i pośladki wcisnąłem w majtki (przebieg mają chyba podobny do Cliftonów, czyli grubo ponad 1000 km) i spodenki Fusion C+, które są moim odzieżowym odkryciem tego roku. A imponujący tors i sześciopak skryłem pod rewelacyjną koszulką firmy, w której butach robię treningi już od lat, a która całkiem niedawno postanowiła wesprzeć mnie w przygotowaniach do EMU. Salming Polska, muchios gracias, mam nadzieję, że to dopiero początek naszej wspólnej przygody.

A co dokładnie jadłem, a właściwie to co miałem naszykowane ;)? Batony to jak zwykle Chia Charge, żele Agisko z MCT i Spring Seednuts z kofeiną, kanapki dwie z chleba ciemnego z masłem i żółtym serem oraz cztery tubki po dziecięcych musach, wypełnione własnoręcznie upichconym żelem o jakże tajemniczym składzie: masło orzechowe, kawa, masło osełkowe, olej kokosowy, olej MCT i czekoladowa odżywka białkowa Hydro Beef+, którą polecił mi Karol z Muscle Power. W smaku obłęd, a co do działania to podzielę się tym dopiero za tydzień, bo na Pętli za bardzo z tego nie skorzystałem…

Powiązane Posty