„Bieganie to samo zdrowie, a wino..no cóż, różnie to bywa – podobno In vino Veritas” W życiu każdego biegacza nadchodzi czas, aby spróbować swoich sił na królewskim dystansie maratonu, dlatego też razem z Edytą Andrzejewską wyruszyliśmy na ziemię lubuską, aby w dniu 23.04.2014r. w miejscowości Drzonków koło Zielonej Góry zadebiutować w II Lubuskim Maratonie Wina i Miodu. Po dotarciu do miejsce, wieczorową porą udaliśmy się do biura zawodów w WOSiR Drzonków, który jest bazą dla polskich i zagranicznych sportowców, w szczególności pięcioboistów nowoczesnych. Po drodze mijaliśmy biegaczy, którzy po zmroku opanowali uliczki we wsi przygotowując się do jutrzejszego biegu. Oznaczało to, że niektórzy podchodzili bardzo poważnie do biegu, w przeciwieństwie do nas. Po odebraniu pakietu startowego, powróciliśmy do hotelu. I tu miła niespodzianka. Został opanowany przez łodzian, prezentujących bardzo wyluzowane podejście do biegu. Miła atmosfera udzieliła się i nam, dlatego też nie czując stresu przed debiutem, w późnych godzinach poszliśmy spać.
Dzień Prawdy
Na starcie stawiliśmy się zdecydowanie wcześniej niż inni. Tak chyba to znak, iż pomimo luzu czuliśmy respekt przed dystansem. Jednakże w miarę napływu zawodników i ich planów odnośnie „zwiedzania” winnic na trasie, poczuliśmy przypływ energii i pewność siebie.
Start honorowy i znaleźliśmy się w lesie. Po chwili już biegliśmy. Zgodnie z poradami, spokojnie zaczęliśmy, podziwiając wspaniałą zieleń i malowniczą trasę. Nawet się nie zorientowaliśmy kiedy pękła pierwsza dyszka. Kolejny punkt nawadniania i pada pytanie „może winka” powodując mój uśmiech na twarzy. Jednakże czując formę, stanowczo odmówiliśmy i opuszczając bardzo gęsto oblegany przez biegaczy punkt ruszyliśmy dalej.
Czuliśmy się wspaniale, atmosfera wyśmienita i pogoda dopisała. Forma zdawała się też. Pękła kolejna dyszka w nieco szybszym tempie i znaleźliśmy się w Winnicy Kruczej, gdzie właściciele przywitali nas z uśmiechem i tym co dla nich tak cenne – szlachetnym, czerwonym lub białym trunkiem. Chwila przerwy, degustacja i parę fotek, patrzymy na zegarek i wszystko zgodnie z planem 20 kilometrów poniżej 2h.
Ponownie wracamy do biegu, po chwili pojawił się spory podbieg i tu się rozstaliśmy. Edyta zdecydowanie pokonała górkę i zostawiła mnie w granicach kontaktu wzrokowego za sobą. Cóż mój brak przygotowania zaczął dawać się we znaki. Nagle zrozumiałem iż od samego początku pokonywaliśmy malutkie pagórki i zacząłem czuć to w łydkach. 28 kilometr – nie rozumiem kondycyjnie czuje się dobrze a tu skurcz obu łydek, który nie chce odpuścić. Parę kilometrów dalej na trasie biegu w muzeum etnograficznym w Ochlii, decyduje się na chwilę odpoczynku, gdzie próbuje doprowadzić łydki do porządku. Skurcz odpuszcza dopiero po użyciu agrafki.
Powrót na trasę i kolejny problem – kolana. Zaczęła się „zabawa” trochę biegu z marszem na zmianę. Pomoc ratownika medycznego w postaci spryskania kolan chłodzącym sprayem dała krótkotrwały efekt. Zorientowałem się że zawodnicy, których pozostawiłem na imprezie w poprzedniej winnicy przeganiają mnie poruszając się naprawdę ślimaczym tempem. Wpadam do kolejnej winnicy, chwila odpoczynku dla łydek i kolan i ponownie wracam do walki z bólem i z dystansem. W tym momencie zrozumiałem, ile popełniłem błędów w przygotowaniach (a raczej w ich braku). Lecz cóż pozostało trzeba ukończyć bieg, a raczej w moim przypadku już tylko marsz z lekkimi podbiegnięciami.
Walka z samym sobą, próby podbiegnięcia kończyły się zaledwie na kilkuset metrach. Tak mijały końcowe kilometry. Nadeszła ta chwila, trzeba było się zebrać do kupy i wbiec na metę. Tak też uczyniłem, przekroczyłem linię mety z uśmiechem na twarzy, jednakże w środku skrywałem złość na siebie i moje nogi. Odebrałem medal i lokalne wino i zaległem na trawie. Na mecie czekała na mnie Edyta, która również jak się okazało od 30 kilometra walczyła z kolanem, wzbudzając zainteresowanie na trasie biegnąc – kulejąc na jedną nogę, ale nie rezygnując mimo sugestii, by odpuściła. Pomimo kontuzji ukończyła bieg jako 21 kobieta w kat. open, odstawiając mnie o 30 minut!!!
Cóż były to pierwsze nasze kroki w maratonie, teraz wiemy jak ważne są długie wybiegania i ćwiczenia wzmacniające kolana. Motywujące jest tylko to, iż doświadczeni biegacze słysząc, że był to nasz debiut pocieszali nas mówiąc że był to naprawdę ciężki bieg.
Na uwagę zasługuje niesamowita atmosfera, panująca zarówno w trakcie biegu (niektórzy poważnie zasiedzieli się w winnicach) jak i po biegu. Biesiada winna z ogniskiem i pogańskimi tańcami w rytmie bębnów trwała do zmierzchu. Dodatkowo impreza plenerowa ”Dobre smaczne bo lubuskie” w muzeum etnograficznym w dniu następnym stanowiła kolejny pozytywny akcent. Na pewno tutaj wrócimy, nie tylko żeby pobiegać ale również zabawić się.
źródło: www.szakalebalut.pl