Najkrótszy polski półmaraton, czyli relacja z Biegu św. Mikołajów w Toruniu

W zorganizowanym w miniony weekend biegu w Toruniu każdy miał szansę zrobić swoją życiówkę w półmaratonie. Niestety, wyłącznie ze względu na fakt, iż organizatorom „zginęło” gdzieś pół kilometra.

Toruń to piękne miasto. Wybaczcie ten banał, ale dla kogoś, kto znał to miejsce wyłącznie z trasy przelotowej Łódź – Trójmiasto, wieczór spędzony na toruńskiej starówce stanowił bardzo miłą odskocznię. 

Weekendowy wyjazd do Torunia był bardzo rodzinny, wybrałem się tam razem z najwierniejszą kibicką – moją żoną, bratem, jego żoną i synami. W ostatniej chwili dołączył do nas także znajomy z Łodzi. Na miejsce dotarliśmy w sobotę wieczorem, później zorganizowaliśmy szybki spacer po starówce, by wreszcie zakończyć wieczór około 23 po długich wesołych rozmowach przy butelce orzechówki. 

Niedziela zaczęła się wesoło. Hotel, w którym spaliśmy mieścił się niedaleko starówki i ledwo na nią weszliśmy, naszym oczom ukazał się bardzo ciekawy widok. Wszystkie uliczki opanowane były przez mikołajów, rozciągających i rozgrzewających się mikołajów. Każdy z nich biegł w inną stronę i wyglądało to tak, jakby szukali pogubionych prezentów gdzie tylko się da. Domyślam się tylko, że dla osoby nieświadomej wydarzenia jakim był X Bieg św. Mikołajów, widok ten musiałby być dość zaskakujący.

Na start dotarliśmy 10 minut przed rozpoczęciem biegu po to tylko, by ponownie usłyszeć magiczną liczbę uczestników (organizatorzy chwalą się trzema tysiącami, ale patrząc na tabelę wyników mam pewne wątpliwości czy aż 610 osób nie ukończyło tego biegu – ostatnie miejsce to nr 2390). Drugą pokrzepiającą informacją było 20 minutowe opóźnienie startu. Ponieważ pogoda i jednostopniowy mróz nie sprzyjały staniu na zewnątrz, zdecydowaliśmy się jeszcze wejść do niedalekiej kawiarenki na szybką kawę.

O godzinie 11.20 ruszył bieg. Byliśmy na samym końcu stawki, więc zanim przekroczyliśmy linię startu minęła kolejna minuta. Widok był niesamowity – tłum ludzi w czerwonych koszulkach, szalikach i mikołajowych czapkach na głowie. No i wiwatujący na początku przechodnie, którzy z uśmiechami machali do przebiegających osób. Przede mną biegł pocieszny człowiek w stroju renifera, który każdemu z napotkanych maluchów dawał opakowanie sezamków. Nastrój świąteczny zaczął i mnie się udzielać.

Od początku biegu wiedziałemm że nie będę celował w życiówkę. Znany zapewne czytelnikom tego tekstu Robert Nowicki (który pomaga mi przygotować się do kolejnego sezonu) zasugerował, bym biegł w różnych zakresach tętna: 2 km w pierwszym zakresie, kolejne 2km w drugim i tak na zmianę. Jednak pierwsze zmniejszenie tempa zaskutkowało znacznym pogorszeniem mojego samopoczucia związanym z widokiem masy ludzi mnie wyprzedzających. Dlatego podjąłem decyzję, że pobiegnę na 70-80 proc. moich możliwości, czyli w górnej granicy trzeciego zakresu. I tak biegłem aż do końca.

Pierwsze sześć kilometrów prowadziło ulicami Torunia. Co ciekawe, drogi nie były całkowicie wyłączone z ruchu w określonych godzinach a policja jedynie zatrzymała auta, które już w nie wjechały na czas półmaratonu. Tłum mijał więc samochody, w których siedzieli średnio zadowoleni kierowcy.

Po sześciu kilometrach wpadliśmy do lasku, którego drogi prowadziły praktycznie już do końca trasy. Trasa nie była super płaska, ale sporadyczne wzniesienia nie należały do wymagających (po Półmaratonie Szakala mało który jest wymagający). Z każdym odcinkiem mój GPS trochę odstawał od tabliczek oznaczających kolejne kilometry. Wszystko zgoniłem jednak na technologię. Na czternastym kilometrze spotkaliśmy się z Maćkiem Woźnickim z teamu Running Sucks, którego jakimś cudem nie wypatrzyłem na liście startowej. Chwilę pogadaliśmy, Maciek chciał mnie nawet kawałek pociągnąć, ale powstrzymałem chęci patrząc na pulsometr. I tyle go widziałem.

Trasa była nieźle oznakowana, jeżeli nie znakami, to ludźmi, którzy pokazywali kierunek. Ostatnia część trasy pozwalała co prawda na oszukanie o parę sekund (uczestnicy będą wiedzieć o którym miejscu mówię – przed wbiegiem na chodnik bardzo dużo ludzi skracało trasę po skosie mijając dzięki temu nawet i kilkanaście osób). Nie cierpię takich zachowań, gdyż jedyną osobą, z którą rywalizuję podczas biegu, jestem ja sam i takie ścinanie nic nie daje. Mniejsza z tym – na metę wpadłem z czasem 1:45:08, czyli przyzwoicie jak na moje możliwości. A tam, oprócz mojej żony czekały na mnie gorąca herbata i jabłko (z kiełbasy i piwa zrezygnowałem, gdy po prysznicu zobaczyłem kolejkę do nich).

Życiówką cieszyłem się jakieś 10 minut, do czasu gdy natknąłem się na Przemka Stupnowicza, z którym porównywaliśmy zapisane przez nasze urządzenia odległości. Później kolejnych parę innych osób (mniej lub bardziej przypadkowych) i odpowiedź ta sama – każdemu brakowało około pół kilometra do pełnego dystansu półmaratonu. Miał to być mój czwarty oficjalny bieg na tym dystansie, ale niestety nie zaliczam go jako taki. Być może w czwartym, którym prawdopodobnie będzie Półmaraton Warszawski, uda mi się zrobić kolejną życiówkę.

Organizacja samego biegu była poprawna i mimo długiego na pół kilometra minusa, rekomenduję udział w nim ze względu choćby na zainteresowanie, jakim się cieszy. Nie wiem jak wy, ale ja bardzo lubię te duże wydarzenia, które pokazują światu, jak wielu jest w Polsce maniaków tego najprzyjemniejszego z wszystkich sportów. Toruński Bieg Mikołajów z pewnością do nich należy.

Marek Miller

 

Powiązane Posty