Relacja Ambasadorki Ultra Kamieńsk Mileny Grabskiej – Grzegorczyk z UMTB

Milena Grabska – Grzegorczyk:TDS – Sur les Traces des Ducs Savoie bieg podczas Festiwalu UTMB – Ultra Trail de Mont Blanc. TDS o długości 119 km, z przewyższeniami ponad 7250 m, stromymi podejściami oraz ostrymi zbiegami jest trasą dla stęsknionych za górami. Start biegu odbywa się we włoskim Courmayeur, gdzie zawodników dowożą autokary organizatorów z Chamonix przez Tunel du Mont Blanc. Taka atrakcja, by sprawdzić jak wygląda Monte Bianco i osiągnąć właściwy cel: tą drugą stronę masywu wracając do Francji na metę. 

Tymczasem początek wielkiej przygody zaczyna się jeszcze po ciemku, w świetle latarenek górskiego miasteczka. Zajmuję w zasadzie tyły, korzystając jak najdłużej z pomieszczenia chroniącego od niskiej temperatury. W końcu jestem częścią świata i jedną z 1800 jego biegaczy, którzy właśnie ruszają na alpejskie szlaki. Podążam tłumnie ku pierwszej górze bez możliwości wyprzedzania, więc w tempie innych. Jest czas, by rozejrzeć się za górami i za rodakami. Na pierwszym pomiarze i wysokości 1956 m zaczyna się piękny dzionek z daleką pozycją 1155. Melodia dla moich uszu to powitanie w ustach Francuza: – Dzień dobry Milena! Tak dalece sympatyczne, że uśmiecham się ciągle choć dalej mam pod górę. Wraz ze wschodem słońca łańcuszek szczęścia rozpościera się wysoko, a ja w spokoju rozkoszuję się zmianą palety ośnieżonych szczytów. Komfortowe tempo na podejściu wymuszone wąską ścieżką to dodatkowe sekundy na zdjęcie. Arete du Mont-Favre (2409 m) wchodzi gładko, jak pyszna bagietka na śniadanie (1058 miejsce). Zbieg do Lac Combal na 1970 m daje możliwość przesunięcia się w klasyfikacji, aż do zawitania na punkcie odżywczym. Tracę tu 20 minut, przy czym kluczowe są: kolejka do toalety na terenie zupełnie otwartym i bukłak, którego nie potrafię zamknąć. Pomocny jest mi Hiszpan, który podejmuje się zadania: trzeba dopiąć spinkę i widzę, że to nie jest proste. Przechodzi mi przez myśl koniec biegu, bo bez picia w słońcu to raczej tylko wielbłąd i na szczęście odchodzi za sprawą Torreadora. Jeszcze rosołek i ser, i to dopiero smakuje TDS. Ruszam na Col Chawannes 2592 m tym bardziej ochoczo, że mogę. W drodze na szczyt i tam gdzie nie mogę wyprzedzić poruszam się jak w korku ulicznym. Odbieram smsa z pracy, którego odczytuję ściśle z biegiem choć nie tego tyczy i robię kolejne zdjęcie na pamiątkę. Opcja nastawienia na bieg jest właściwą. W tej słuszności staję na górze i odkrywam nową ogromną dolinę. Żegnam się szybko z tym co przemierzyłam do tej pory, towarzyszącym mi masywem lodowcowym robiąc taką selfie. Po chwili nabieram przestrzeni w płuca i pędzę szerokim zbiegiem na powitanie tych co już w dole oraz na pomiarze Alpetta. Wyprzedzam tłumy i choć nie wiedziałam, że tak potrafię łapię telefonem w locie cudowne widoki. Czuję się fantastycznie i cieszę się jak dziecko, że tu jestem! W nagrodę za radość z chwili otrzymuję kolejny fenomenalny, iście alpejski krajobraz. W dolince urocze jeziorko, a wokoło krowy milki i ich rozbrzmiewające dzwonki. By w końcu uwierzyć w to co się dzieję raczej muszę poczuć zmęczenie. Podejście mocno w górę na Col du Petit Saint-Bernard 2188 m pomaga zmienić perspektywę i zachwycić się jeszcze raz jeziorkiem przy aplauzie kibiców koczujących na zboczu. Tu jest moje 943 miejsce i punkt odżywczy, czyli 10 minut porcji rosołu z serem. Dobre paliwo, więc następne 15 km zbiegu mija szybko i pozwala wyprzedzać zawodników. Nie zauważam kiedy przekraczam granicę państw. W miejscowości Bourg Saint Maurice 816 m spotykam polskich kibiców: – Milenka, brawo, lecisz! i to pozwala drzeć do przodu, na pomiarze jako 751 zawodnik. Jeszcze przed wyjściem znów w góry, obowiązkowy rosół dobry na wszystko i ser smakujący wyśmienicie. Tym razem minuty zabiera mi kontrola obowiązkowego sprzętu. Mam pokazać telefon, kurtkę przeciwdeszczową, czołówki i koc NRC; w perspektywie choć dalekiej to jednak na trasie przecież noc. Póki co jest gorączka, a w niej wspinaczka przez 5 km i 1200 m przewyższenia na Passeur Pralognan. Co róż ktoś przystaje i chowa się w pojedynczych cieniach drzew, tym bardziej konsekwentnie krok za krokiem trzeba przeć. Trud daje słońce… tragedie dopieczonych sucharków… twarda dla siebie… tak, dla silnych… Wspaniałe góry i dramaty leżących twarzą do ziemi, szukających wytchnienia w mikroświecie tuż pod ich nosem. Taki dopada silny mnie ból lędźwi… Całość wrażeń zachęca do pokontemplowania panoramy na trawce. Takie dopiero spragnione będzie jutro, no może minuta u góry przy murze, schron na horyzoncie trzeba przecież uwiecznić. Umowa stoi, a ja bez negocjacji napieram, by wreszcie zdobyć osobiście Fort de La Platte i 568 pozycję. Kiedy człowiek wdrapie się już gdzie może, zawsze czeka go niespodzianka. Oprócz lodowatej wody ze szlauchu, widzę kozy ułożone pod linijkę i stąd wiem dokąd wiedzie szlak. Dotrzymuję danej sobie obietnicy i robię dwa zdjęcia, i dwa wygięcia, tyle dla kręgosłupa. Na 2546 m melduje się 517. Za 4 km następny punkt z rosołkiem, a teraz dawaj w dół. „Dawaj” zbyt dużą okazało się poprzeczką na zejściu zabezpieczonym nie tylko poręczówkami. Z wrażenia noga osuwa mi się dość, więc udaje mi się wzmożyć czujność ratownika górskiego. Trzeba zwolnić z uwagi na miejsce wystarczająco strome i wymagające nieco gimnastyki. Są zbyry, są liny i jest gorąco mimo ściany w cieniu. Techniki dosyć sporo, Tatry jakich mało i przydałyby się czworaki. Jednak na przeszkodzie staje mi kijek, którego nie mogę złożyć. Francuz siłuje się zatem z przyciskiem i ostatecznie daje mu radę. Nareszcie mam wolne ręce do asekuracji. Pełna emocji zebranych na tym odcinku wpadam do Cormet de Roselend 1967 m na rosół, ale także i makaron. Picie i dla równowagi toaleta. Zmieniam koszulkę na suchą i barwy z zielonego na różowy. Przepak pozwala mi na chwilę przycupnąć, tak wygodniej odkrywać skarby w worku. Wyruszam pod górę, niedługo Monciak pójdzie spać. Koniecznie robię dwie ostatnie fotki, póki jeszcze coś widać. Dalej będzie już noc… Może nie taka ciemna, łysy nad górami przygląda się tej grze. Kontynuuję wspinaczkę aleją gwiazd na Col de la Sauce. Zbieg pokonuję w poświacie Japonki, odwlekam moment założenia czołówki ciężkiej i niewygodnej. Światło z Japonii muszę zostawić i ratuj się kto może, na oślep podejmuję ucieczkę przed zirytowanym stadem krowim. One głośno muczą, buczą i dzwonią w wielkiej ciszy nocnej. To one są na mojej ścieżce, a ja na ich wypasie. Ratunek przynosi mostek, za którym bezpieczna organizuję sobie światło. Na Col Est de la Gitte jestem 460 z wielu wagoników mozolnie lecz nieustannie przesuwających się do przodu. Mocno się dziwię, gdy ktoś z tego pociągu wysiada, by niedaleko punktu położyć się na trawie na mini nocleg. Jednak tor do punktu wiedzie jeszcze przez hopkę, światełka ciągną pod górę, a następnie w dół. Czołówka opada mi na nos. Col du Joly 1989 m i tradycyjnie już zupka z serem. Czas na kawę i herbatę, i jak miło bez kolejki toaletę. Lampkę zakładam jeszcze na czapkę i ładuję garmina. Opuszczając punkt jestem 423 i gotowa na 10 km zbieg. Myśl o osobistym supporcie w Les Contamines dodaje skrzydeł, ale hola hola, nie aż tak prędko. Jest ślisko, więc byle bezpiecznie do przodu i w dół na 1170 m. Czołówka daje mi znów popalić, mam teraz niezły ból głowy i odcisk na czole wielkości gruszki. Decyduję się na zmianę światła na lżejsze, ale i mniejsze. Inaczej wracam samochodem do łóżeczka. Nagle oczom moim ukazał się namiot sypialniany, a w nim na leżankach otuleni kocami biegacze podczas regeneracyjnych drzemek. Trzeba drzemkę sobie uciąć, moja natychmiastowa reakcja na otoczenie. Ale NIE! Dostaję w zamian BLACKA i „kopa” w postaci relacji z klasyfikacji: „jest dużo kobiet na punkcie; jesteś 21; jak zaraz wyjdziesz to się przesuniesz”. Kuszące do opuszczenia punktu jest zasłyszane „robisz coś niesamowitego”. Najpierw koniecznie rosołek i ser, oraz porzucam co niepotrzebne. Światła miasteczka zostawiam w tyle jako 391 biegacz i ruszam zdaje się w ciemną noc. Powiek nie mogę utrzymać otwartych i ziewam tak, że zaraz kogoś połknę. Decyduję się nie zasnąć w ruchu i włączam głośno muzykę. Energetyczna Wiewiórka  budzi we mnie Rzeźnika i pozwala ostro ruszyć na Chalets du Truc. Amerykański kompan musi chwilę odpocząć, więc ja go wyprzedzam nie marnując czasu. Słyszę zdziwienie, że nie czekam. Skoro nic mnie nie stopuje puszczam swobodnie nogi. Teraz dostaję skrzydeł i lecę, a doganiani zawodnicy schodzą mi z drogi. Umacniam swoją pozycję wizją zrobienia czegoś niesamowitego. Balansując na granicy ryzyka, czy oby na pewno? Kolejny poziom tej gry zaliczony Col de Tricot na 374 miejscu, lecz tracę pierwsze życie gdy po przewrocie wprzód znikam w wysokiej trawie, za drugą lub trzecią kępką. Ląduję na głowie, karku i nie mogę się podnieść. Nogi w górze zatrzymują biegnącego Francuza. Gramoląc się krzyczę do niego: ok! W końcu wstaję na nogi i znów lecę nie wolniej, przecież mam co nadrobić, stracony czas i miejsce. Udaje mi się znów odskoczyć w ciemność Bellevue na tyle, by nie słyszeć za sobą kroków i nie widzieć światełek (369). Jestem w ciągłej grze, pokonuję wiszący most bujając się nad grzmiącym wrogo potokiem. Bagatela wydaje się nocą wodospad spływający z lodowca, gdy liczy się czas. Wartko płynąca woda zagrzewa do walki, potęgując jej odczucie. Pusty łyk?! Zaskoczenie! Przerażenie? Chwila zamyślenia, nieuwagi i gdzie ta droga?! Nagle zrobiło się niebezpiecznie: głazy, mchy, krzaki; brak tasiemki oznaczającej trasę biegu tłumaczy brak stabilnego podłoża. Pustka, gdzie dać kolejny krok jeszcze większa kiedy ostro w dole pędzi ogrom lodowatej wody. Daleko, stanowczo za daleko światła biegaczy poruszających się zdecydowanie szybko, jak na teren w którym jestem. Ja, ja cie, nagle panika! Otóż dotarło, że się zgubiłam! Straciłam drugie życie! Biegające światełka nie zmierzają ku mnie, wręcz przeciwnie; gdzieś po skosie w przeciwną stronę. Aaaa jak zachować spokój? Nie mam pojęcia! Próbuję wydostać się z pułapki grozy i za wszelką cenę ruszyć jak najszybciej dalej, gonić. Jednak pętla strachu zaczyna dusić mnie w gardle: czy mam szansę na kontynuowanie biegu, którędy, czy w końcu omsknie mi się noga porządnie?! Wszędzie takie krzaczory, gałęzie nieustępujące wcale a ja kręcę się bezskutecznie. W głowie pojawia się pomysł: zadzwonić do swoich. Zaraz, NIE! Rodzina się dowie i będzie po zawodach. W geście rozpaczy decyduję się wołać pomocy. HELP, HEELP, HEEELP! Zdaje się nikt nie słyszy wołania, zagłusza mnie żywioł nie do zatrzymania, biało-szara wzburzona woda. Cały czas w ruchu szamotania, cóż próbuję powrócić na trasę wytyczoną czołówkami. Zdaje się, że już bardziej mam je po drodze i ktoś najwyraźniej zmierza w kierunku rozpaczliwego krzyku. Jakimś cudem wychodzę z opresji. Rozpoznaję twarz Chińczyka, który też nie wie do końca którędy właśnie teraz biec. Na szczęście kolejny pociąg biegaczy znajduje właściwy kierunek, po ostrym zakręcie w lewo. Plan na dłuższą chwilę: uczepić się ich, by poczuć siłę grupy. Niestety trudy dokończenia startu dają się moim towarzyszom – ochroniarzom we znaki i nie chcą utrzymać fajnego tempa. Moje jest szybsze, ja czuję przyciąganie mety. Postanawiam znów ruszyć samej lecz z większą rozwagą. Nie chcę zakończyć tej gry tracąc wszystkie szanse, więc dbam o trzecie życie. Uznaję, że limit szczęścia mam wyczerpany. Zatem tą świadomością spowolniona pokonuję wolniej ostatnie ekspozycje otwarte na ciemne przepaście i to bez zabezpieczeń. Ostatni zbieg z wysokości do Les Houches 1012 m, mimo że na hamulcu pozostawia ślady, na łokciach oraz kolanie, trzykrotnego upadku z uwagi na śliskie podłoże. Z kolei ostatni punkt wręcz mnie „parzy” i wyskakuję z tego stopu dokładnie w chwilę będąc 355. Uciekam kobietom, które minęły mnie w czasie kiedy chciało mi się błądzić. Z resztą zostało tylko osiem kilometrów prawie płaskich. Biegnę, jakbym kończyła zwykły trening zwłaszcza, gdy wyprzedzam kolejne trzy kobiety /szkoda, że je po raz drugi/. Tylko jedna pokazuje mi swoje plecy przed samym Chamonix. Miasto pomału się budzi. Są tutaj pierwsi kibice na trasie. Znów Polacy chwalą mój wyczyn, gdyż otóż zbliżam się do finału. Jedno spojrzenie w kierunku mety, po 25 godzinach i 38 minutach od rozpoczęciu biegu, pozwala mi odpalić odpowiednią jak na tę okoliczność petardę. Pokazuję swą siłę na szybkim finiszu. Szkoda, że rodzinkę zaskoczyłam i nie zdążyła mnie według przewidywań czasowych organizatorów przywitać na zakończeniu, o tak wspaniałym poranku. 

Ostatecznie ukończyłam bieg o moim tytule trzeba do samego końca jako 31 kobieta spośród 210 i 18 na 78 w swojej kategorii wiekowej. Z 31 Polaków tylko czterech mężczyzn było przede mną. Po drodze musiało odpuścić 595 zawodników.

Powiązane Posty