Z magicznym dystansem 100km porachunki mam już od dawna. Niekoniecznie biegowe, bo kiedy zaczynałem pierwsze przymiarki o bieganiu jeszcze nie myślałem. Ale uwierzcie – przejść 100 km to też ogromne wyzwanie. Pierwszy i jak dotąd jedyny raz udało mi się przejść „Setkę” dwa lata temu, ale okupiłem to ogromnym wysiłkiem, kontuzją kostki, masą odcisków itp. itd.. Przez następny tydzień poruszałem się tylko z kijkami, kuśtykając znacząco. Generalnie była masakra. Dlatego przed tegoroczną edycją towarzyszył mi dreszczyk emocji – czy na pewno jestem już wystarczająco przygotowany, czy dam radę? Plan jak zwykle ambitny – pół na pół marszu i truchtu. No i oczywiście wariant max, czyli 100km na orientację, bez opisu trasy.
Do szkoły w Wiączyniu dotarłem odpowiednio wcześniej – koło 18, miałem więc czas na spokojne przemyślenie ekwipunku i prowiantu na pierwszą pętlę (50 km). 15 minut przed startem dostaliśmy mapy z naniesionymi punktami kontrolnymi. Szybki rzut okiem i wiem, że z nawigacją nie powinno być najmniejszych problemów. Jeszcze pamiątkowe zdjęcia przed startem i wio!!!
Na starcie przeważają „spacerowicze”, ale profesjonalnie ubranych i wyekwipowanych „ultrasów” też jest trochę. Przez pierwsze kilometry staram się trzymać za nimi nie tracąc kontaktu wzrokowego. Przy wybiegnięciu z lasu niespodzianka – wszyscy (chyba) pobiegli prosto przez łąki. Trochę dziwny wydał mi się ten pomysł, tym bardziej, że po drodze jest ciek wodny do pokonania, a to przecież dopiero początek. Trzymam się więc swojego wcześniej ustalonego planu i dróżkami już niespiesznie naokoło nieco zmierzam do pierwszego punktu kontrolnego (7 km). Okazuje się, że jestem trzeci – przynajmniej 5 osób wyprzedziłem. Wiedziałem, że prędzej czy później mnie wyprzedzą – są szybcy, a następne punkty łatwe. Ale przyszła ciemna noc, zaczęło też padać. Zmieniłem taktykę – biegnę wtedy, kiedy się da. Czyli jak droga jest w miarę równa – bez ryzyka skręcenia kostki czy innej kontuzji. Po zbyrach, krzakach, zarośniętych drogach, zaoranych polach, miedzach itp. – spaceruję.
Kolejny trudniejszy punkt kontrolny nr 5 (38 km) w lesie okazał się zabójczy dla prowadzącego dotychczas z rewelacyjnym tempem Sebastiana – przez godzinę nie mógł znaleźć punktu, po czym zrezygnował z dalszej rywalizacji… Szkoda. Mi osobiście punkt ten nie sprawił kłopotu, lecz wymagał jednak pełnego skupienia i uwagi. Ale – nawigacja nocą po lesie (szkoda, że nie w górach) to jest to co lubię najbardziej .
Na półmetek w szkole dotarłem po ponad 8 godzinach, z czego 7 godzin w totalnie przemoczonych butach. Szybki przepak, zmiana koszulki, skarpetek i obuwia (przez godzinę znowu miałem suche buty – hura !!! ), nowa mapa z punktami i w drogę.
Tym razem wszystkie punkty były bardzo łatwe, zwłaszcza że nadchodził dzień. Nikt już chyba nie miał problemów z nawigacją, problemem był DYSTANS. Stosunek ilości biegu do marszu przechylał się na korzyść marszu. W zasadzie podbiegałem już tylko na lekkich zbiegach. A i to podbieganie musiało śmiesznie z boku wyglądać – jak dreptanie w miejscu. Na nic więcej nie było mnie już stać. Póki się człowiek ruszał – jakoś to szło. Natomiast starty po krótkich odpoczynkach na punktach kontrolnych były straszne – wyglądałem jak paralityk. Ból mięśni ud i łydek trudny do opisania.
Po 18 godzinach i 43 minutach wreszcie dotarłem do mety!!! Na ostatnich kilkuset metrach pozwoliłem sobie nawet na całkiem normalny bieg. Radość i satysfakcja z pokonanego dystansu – bezcenne. Wynik sprzed dwóch lat poprawiony o ponad 3 godziny. Czas dla ludzi biegających ultramaratony zapewne nie jest imponujący, ale pociesza mnie fakt, iż kolega Michał miał teraz podobny czas do mnie, a w Kaliszu 100-tkę zrobił w 12h13’. To pokazuje, jak ze względu na swój charakter trudna jest ta impreza.
Na 117 uczestników, którzy stanęli na starcie V Setki po łódzku, dystans 100km pokonały 23 osoby (w tym tylko jedna kobieta – Agnieszka Czyżewska), kolejne 62 osoby przeszły 50 lub więcej km (formuła imprezy pozwalała zakończyć swój udział w dowolnym punkcie kontrolnym na trasie). Najszybszym (i nowym rekordzistą imprezy) okazał się Michał Domostowicz – 14h22’ (trasa z opisem), natomiast wśród „orientalistów” triumfował Krzysiek Madej (14h58’). Rekord pętli dziennej (50km) ustanowił z kolei Rafał Kowalczyk – 4h52’.
Pochwał Orgom za organizację pisać nie będę, jako że po części poczuwam się jednym z nich, więc nie wypada 😉
Szakal Tomek
SKPB Łódź