Trochę niżej niż Kondory, czyli Fru Fitness Trophy raz jeszcze

Podobnie jak Maciek, o Fru Fitness Trophy dowiedziałem się w ostatniej chwili. Zaledwie trzy dni naprzód zawiadomiła mnie o tej imprezie Kasia Kot z naszej drużyny (wielkie dzięki, Kasia!). Wiadomość o tym towarzyskim, amatorskim biegu rozeszła się tylko wśród nielicznej grupy znajomych i ich znajomych. Sympatyczna i pozytywnie zakręcona ekipa organizatorów z Fru Fitness zasługuje jednak według mnie na szersze rozreklamowanie, a przyszłe edycje biegu – oby się odbyły – na większą frekwencję! A dlaczego? O tym krótko będzie dalej… Decyzję o starcie podejmuję rano w dniu biegu. Jeszcze wczoraj byłem dość mocno przeziębiony, ale teraz czuję się dużo lepiej i postanawiam zabiegać niedobitki wirusów na śmierć. Przez podobną infekcję z udziału zrezygnowała Kasia, natomiast pojawi się Wiktor, również nieco zachorzały. Przyjechaliśmy razem z Maćkiem, chyba najzdrowszym z całej ekipy, chociaż go bolą kolana.

Po dotarciu do Malinki robimy z Maćkiem obchód trasy. Zaraz po starcie trochę wilgoci na dnie rzeczki – bardziej czysty grząski piasek niż błoto – przeplatane podbiegami na stromą skarpę, by zaraz wrócić do strumienia. Dalej na dobre opuszczamy strumyczek kierując się w las, przez kilka jarów i parowów z bardzo stromymi zbiegami i podbiegami i paroma sztucznymi przeszkodami. „Fajnie”, „to mi się podoba”, „wypas” – pomrukujemy co chwilę z zadowoleniem. Końcówka pętli wiedzie piaszczystą drogą, lekko w dół do mety. Razem może dwa kilometry, nie więcej. Wszystko doskonale oznaczone taśmami, nawet osobnicy z wyjątkowym talentem do błądzenia nie mają szans się zgubić, chyba że celowo. Na mecie dowiadujemy się, że na początku jest jeszcze rozbiegowa pętelka przez bardzo stromą skarpę, co daje razem około 2.3 km.

Pakiety od miłej obsługi odebraliśmy wcześniej. Odprawa jest szybka i konkretna, zostaje sporo czasu na rozgrzewkę i pogadanie ze znajomymi. Wreszcie grupka chyba 23 biegaczy ustawia się na starcie, razem odliczamy, i poszły konie po betonie… a raczej po piachu. Maciek wyrwał do przodu jak rasowy sprinter. Ja też na pierwszą skarpę wbiegam szybko, ale zaraz słucham głosu rozsądku – w tym tempie szybko spuchnę. Jeszcze przed skrętem do strumienia zwalniam, puszczając naprzód kilku ścigantów.

Doganiam ich i kolejno wyprzedzam dopiero tu gdzie czuję się najlepiej, czyli w dół i w górę na stromych ścianach jarów. Spokojnie chłopaki, jesteście w czołówce, reszta jest sporo za wami! – organizator obstawiający trasę przy drewnianych drabinkach uspokaja mnie i biegnącego za mną zawodnika. Próbuję wyrównać oddech, jednak po najtrudniejszym odcinku pikawę mam ciągle gdzieś w okolicach gardła.

Jeszcze tylko małe zboczenie w las, skok przez belkę i długa, piaszczysta „ostatnia krzywa” do mety. Dajesz Łukasz, już blisko, piąty jesteś! – ktoś krzyczy do tego co mnie goni. Miła niespodzianka, nie wiedziałem że jestem tak wysoko. Jestem już wykończony szaleńczym tempem, ale on chyba bardziej, bo zostaje coraz dalej z tyłu. Zawodnik przede mną znika za zakrętem. Serce dyktuje by go gonić, ale płuca odmawiają posłuszeństwa. Może gdyby nie ten krótki oddech po przeziębieniu…

Metę już widać i słychać. Na pudło nie wskoczę, strata do trzeciego jest za duża, ale wydaje mi się że spokojnie dowiozę czwarte miejsce. Dobrze powiedziane, wydaje mi się. Nie doceniłem konkurenta, który zaczął systematycznie zmniejszać przewagę. Odwracam się i widzę, że wpada na mostek i leci za mną w trupa, dopingowany przez sporą grupę znajomych.

Przez muzykę i hałas przebija się też osamotniony doping Maćka. Dzięki Kondor, tego mi było trzeba! Zrywam się jeszcze siłą woli, wypluwając płuca. Wpadamy z Łukaszem na kreskę na pełnej pycie w odstępie sekundy. Jakby było parę metrów dalej to by mnie dorwał. Dziękujemy sobie za wspaniałą walkę. Łapię puszkę zapewnionego przez organizatorów napoju i zwalam się na trawę zdyszany jak husky po wyścigu sań przez Alaskę.

Jeden z następnych zawodników, na co dzień ćwiczący parkour, przekracza linię mety efektownym saltem i dostaje największe brawa. W końcu podnoszę zwłoki z gleby i gratuluję Maćkowi drugiego miejsca. Nie wygląda na specjalnie zawiedzionego. A dla mnie to już w ogóle życiowy sukces, tak blisko pudła w zawodach jeszcze nie byłem. No i tylko dwa miejsca za takim słynnym harpaganem jak Kondor!

Dla nas dystans był sprinterski, nie jestem przyzwyczajony do takiego tempa od początku, więc tym bardziej cieszę się z wyniku. Z drugiej strony większość uczestników nie biega na co dzień, uprawiając inne sporty, jak crossfit czy kolarstwo górskie, więc tym bardziej szacun dla nich za podjęcie wyzwania. Zwyciężył Artur, którego głównym sportem jest rowerowy downhill, i który specjalnie na dzisiejsze zawody przyleciał z Anglii.

Jak już wszyscy dobiegli do mety, idziemy na ognisko na pyszne kiełbaski i soczek oraz rozdanie nagród. Pamiątkowe dyplomy dostają wszyscy uczestnicy, a pierwsze trójki pań i panów dodatkowo statuetki Fru Fitness Trophy. Fajnie że jest pozytywnie zakręcona ekipa, której chce się coś zorganizować żeby takie świry jak my mogły się pościgać po chęchach i wertepach. Jak na bieg przygodowy, dystans był idealny dla początkujących, a i nam długodystansowcom przyda się czasem mocny szybkościowy trening w trudniejszym terenie. Wielkie dzięki i czekam na następną edycję zawodów!

Kamil Weinberg

biegampolodzi.pl TEAM

zdjęcie: www.fru-fitness.pl

Powiązane Posty