W Burundi trzeba bardzo się wysilać, by nie nabrać rasowych uprzedzeń. Choć to kraj bliźniaczy do Rwandy, sąsiedni, zbliżony pod względem etnicznym i krajobrazowym, czuliśmy się tam zupełnie inaczej. W stolicy – noszącej dźwięczną nazwę Bujumbura – powszechne były okrzyki „muzungu, muzungu” (czyli „białas, białas”) i niezbyt życzliwe spojrzenia. Gdy biegaliśmy, wzbudzaliśmy niezdrową sensację, podobnie kąpiąc się w Jeziorze Tanganika. Ze starszawym gościem z hotelowej obsługi nie dało się dogadać, a jego powolność i nieudolność mogłyby być przysłowiowe. Pierwszego dnia nasze śniadanie trwało półtorej godziny, a w tym czasie przyniósł nam trzy termosy z kawą, cukier, sztućce oraz kilka tostów (bez jakichkolwiek dodatków). Nie udało nam się jednak dociec, co mogliśmy nimi kroić. Wieczerza, na którą wybraliśmy się do restauracyjnego ogródka stojącego w jeziorze, okazała się być równie żwawa. Już po godzinie od zamówienia otrzymaliśmy zimną pizzę, a w tym czasie dopływ prądu przerywano tylko dwukrotnie. Ja na szczęście zamówiłem rybę, lekko ciepłą i nawet smaczną. Uregulowanie rachunku zmusiło kelnera do wspięcia się na intelektualne wyżyny (wszak płacił każdy z nas osobno i to dolarami), a jak się okazało, nigdy w swych procesach myślowych nie dotarł tak wysoko.
Podróż z Kigali do Bujumbury okazała się prawdziwą wyprawą. Rano w podróż pomiędzy stolicami wyruszają autobusy różnych firm. Dziwne, że udało nam się dotrzeć bez wypadku, przez wioski ze znaczną liczbą pieszych kierowca mknął z prędkością bliską setki. Za to im było bliżej Bujumbury, tym jechaliśmy wolniej – coraz więcej było zakrętów, coraz częstsze podjazdy i coraz więcej ciężarówek wlokących się w tempie szybkiego marszu. Na dodatek utknęliśmy w kawalkadzie pojazdów eskortujących puchar wywalczony przez jakieś lokalne gwiazdy futbolu.
Za to na granicy nie mieliśmy kłopotów, choć 40$ za tranzytową wizę do Burundi uznać można za nieco zawyżony koszt odwiedzenia tego uroczego zakątka.
Największą (i chyba jedyną jaką dostrzegliśmy) atrakcją Bujumbury jest Jezioro Tanganika. Wygląda jak morze i wieczorem pojawiają się na nim prawdziwie morskie fale. Ale woda wcale nie jest tak ciepła, jak mogłoby to wynikać z położenia w okolicach równika. Tanganika jest typowym jeziorem rynnowym, a jego długość jest imponująca – 670 km., my zaś zobaczyliśmy tylko jego północny kraniec.
Gdy po krótkim pobycie w Burundi dotarliśmy do Kigali poczuliśmy się niemal jak w Europie. Jednak może na Czarnym Lądzie istnieć miejsce, gdzie na ulicach nie zalegają śmieci, a z tubylcami można nawiązać kontakt intelektualny. Tak jak na przykład w restauracji w centrum, gdzie dosiadł się do mnie i Szymona szef interesu, by wygłosić litanię pochwał na temat prezydenta Kagame. Przekonywał nas, że kraj się szybko rozwija, władza dba o ludzi, policji i wojska jest na ulicach sporo, ale bez powodu nie zaczepiają zwykłych ludzi, łapówek nie przyjmują, a za przewinienia są surowo karani przez sprawiedliwego prezydenta. Trudno było nie dostrzec, że miał sporo racji, choć tak silne przekonanie o moralnych walorach przywódcy nieco zaskakiwało.
W Kigali na dodatek miła niespodzianka. Telefon, który Szymon zapodział u sióstr, u których nocowaliśmy pod miastem, jakimś niezwykłym zbiegiem okoliczności (a raczej – staraniem bardzo uczynnych zakonnic) odnalazł się w oczekującej na nas przesyłce w biurku recepcjonisty hoteliku, w którym spędziliśmy noc przed wyjazdem do Burundi i w którym zostawiliśmy bagaże.
Na koniec pobytu raczyliśmy się kawą na tarasie eleganckiej restauracji, w której dwa tygodnie wcześniej z Grzegorzem rozpoczynaliśmy naszą przygodę z Afryką, podziwiając ten sam widok na miasto.
Tak oto Accenture Rwanda Marathon Excpedition dobiegała końca.
źródło: www.szakalebalut.pl