Zawsze z wojskiem miałem na bakier. Nie chciałem tam iść bo to świry i wydają rozkazy, ja tego nie lubię. Ale skoro gdzieś w buszu można z nimi rywalizować na miarę swoich możliwości to czemu nie spróbować? Komfort i bezpieczeństwo zostały w domu. Podróż do Kokotka pod Lublińcem bez przygód, trasa na sam Kokotek dobrze opisana na stronie, więc bez problemu docieram na miejsce przed startem grupy o 13. Pytam czy już wrócił ktoś z grupy na 11 i dostaje odpowiedź, że w tym roku ponownie wydłużono trasę i z 10 km zrobiło się ok 13km. Jeszcze z 15 min i najlepsi wrócą.
No to czekam, obserwuję start o 13, a na mecie puchy. Organizator uspokaja reporterów, że skazańcom trasa zajęła 3h 15min ale oni biegli skuci więc indywidualnie powinien zaraz ktoś wpaść. Najlepszy zawodnik ma coś ok 2h 3 min zaraz za nim wpadają kolejni. Do startu niecałe 2h niby dużo ale trzeba jeszcze coś zjeść i przygotować buty. Wracam, jem jogurt dostarczony w pakiecie i zabieram się za oklejanie butów. Poszła cała rolka taśmy izolacyjnej, jedni biegną w zwykłej ale doświadczeni podpowiadają by użyć szerokiej izolacji w ostateczności tej wąskiej. Zwykła taśma nie wytrzyma. Buty przygotowane, idę na start. Tradycyjnie na plaży więc chwila na złapanie opalenizny wywiady i ….
Zaczęli się przedstawiać: pierwsza kompania jakaś tam 2 pułk czegoś tam 2 odział szturmowy, maskara gdzie ja trafiłem.
Ustawiam się z tyłu, niech te świry idą przodem. Razem z jedyną amazonką w grupie słyszymy 3, 2, 1, start. Wpadamy do jeziora, woda po pas, czym dalej tym głębiej, niektórzy płyną, większość skacze, nurt sam niesie. Widzę jak czołówka oddala się w wodzie, która po chwili zmienia się w wodę z trzcinami, które tną nogi. Wpadamy na jakiś prosty odcinek trwający 3m, więc to jest ten bieg, całe 3m i skok – zejście w szlam.
Jest zimno, szlam po pas. Nie da rady tu biec więc zostaje marsz. Idziemy, koleżanka została z tyłu, powoli przesuwam się do przodu i zbieram padliny. Wychodzimy ze szlamu, wpadamy na moment w las, bieg nie trwa dłużej jak 20m, jezioro z trzcinami zamienia się w brudną wodę z trzcinami, przeciskanie się po czymś takim kosztuje sporo sił. Wychodzimy z jeziora, całe 15m biegu, wpadamy do rowu. Tu zaczyna się katorżnik. Rowy między drzewami z błotem. Stawiając krok nie wiadomo czy uderzy się w korzeń, czy wpadnie w jakiś dołek. Liczba wywrotek z tego tytułu nie do policzenia, jedna noga utyka między korzeniami, druga wpada w dół, wywrotka, człowiek leci na twarz w błoto. Już wiem, że lepiej smakuje jak pachnie. 70% tego marszu to tego typu rowy, krok, wywrotka, siniak, powstań.
Skoro mamy już marsz w błocie zaliczony nic gorszego nas spotkać nie może. Myliłem się. Trafiam na odcinek, gdzie po zrobieniu kroku nie mogę wyciągnąć nogi. Ląduję na ręce i pełznę jak żaba. Te metry łatwiej było pokonać na czworaka. Oblepiony błotem wpadam w oczko wodne, zapewnia zmycie z siebie kilku dodatkowych kg błota. Las, ostatni odcinek jest przyjemnością, można biec przez budynek i kilka metrów po plaży. Meta. 3h 5min walki, podkowa w kolekcji.
Epilog
Po pierwsze nie jest to bieg jak wskazuje tytuł.
Po drugie, każdy kto zrobił katorżnika więcej jak raz powinien zastanowić się na odwiedzeniem szpitala psychiatrycznego.
Po trzecie, potrafię podnieś zgiętą, przekręconą nogę na wysokość głowy, drugą wdepnąć w rów po szyję i się nie połamać.
Na pytanie czy warto wziąć udział w katorżniku odpowiem że tak, warto. Nie warto robić go więcej jak raz.
Z tego co opowiadali doświadczeni trasa jest co roku wydłużana i trudniejsza. Nie ma tu biegania. O ukończeniu decyduje siła i odporność na skręcenia i złamania. Okazji ku temu nie brakuje.
Ja sam wolę jechać w góry.
Pozdrawiam
Piotr Kopka
źródło: www.koronapabianice.pl