Biegam po Łodzi – relacja Kamila Weinberga

O mocno górskim charakterze drugich tegorocznych zawodów z cyklu Biegam po Łodzi wiedziałem dużo wcześniej. Dlatego tak sobie ułożyłem treningi, żeby raz na tydzień-dwa wypadało ostre ganianie po łagiewnickich kopcach, z najtrudniejszymi podbiegami na północ od Okólnej na czele. Na dorżnięcie zawsze robiłem obydwie górki z planowanej Kondorowo-Sobkowej trasy, dając pod górę na maksa.

Pogoda jest doskonała, nie za zimno i nie za ciepło, słoneczko przebija się przez chmury. W porównaniu z zeszłorocznymi biegami z cyklu Pucharu Maratonu, na starcie stoi spory tłumek. Ogary ostro poszły w las, a ja zaczynam spokojnie tak jak lubię. Nie wiem jak się to dzieje, ale jak zwykle dość szybko przede mną i za mną tworzy się pusta przestrzeń. Skąd się to bierze? Przecież na kolację przed zawodami nie jadam grochu…

Pierwsze trzy kilosy to dużo długich, łagodnych zbiegów. Tempo zgodnie z planem trochę poniżej 5 min/km. Wiadomo że na podbiegach spadnie, na takiej trasie na życiówkę nie polecę i pięćdziesiątki nie złamię.

Górka przy Kapliczkach, jak w zeszłym roku. Spokojnie, dużo wolniej niż na treningach, ale i tak kogoś wyprzedzam. Podobnie jest na Skoczni. Jej nagle wyrastający zza zakrętu widok przyprawił pewnie o opad kopary wszystkich, którzy wcześniej nie rozkminili trasy. Ostatnie 2 km robię w 11 minut, co jest miłym zaskoczeniem.

Półmetek słychać na długo zanim można go zobaczyć. Dobiega z niego głośne „Koko koko euro spoko”. Nic nie ujmując wykonującym ją sympatycznym babuszkom, piosenka ta przyczepi się do mnie na całe drugie okrążenie jak rzep do psiej rzyci i będzie mi mimowolnie brzmieć w głowie. Na początku mnie to nieźle wkurza, ale potem pomaga utrzymać rytm biegu. Na bufecie Kondor Junior podaje mi kubek wody. Ma chłopak szczęśliwą rękę, bo pierwszy raz w życiu udaje mi się nie zakrztusić.

Na równi w połowie drugiego kółka wyprzedza mnie silna grupa pod wezwaniem. Niech lecą. Jest płasko, więc to ich teren. Mój się zacznie jak trasa stanie dęba.

Na Kapliczkach zgodnie z przewidywaniami dochodzę ich i urywam. To już końcówka, więc nie ma co się opieprzać. Na szczycie pikawa mi wyskakuje gardłem, jednak na zbiegu zwalniam tylko na parę sekund i tętno mi się jakoś samo zbija. Treningi zrobiły swoje.

Potem znowu lekko pod górę. Jeszcze jakiś czas słyszę za plecami oddech jednego z członków silnej grupy. Nic to, trzeba go będzie zgubić na Skoczni. Tak też czynię, tym razem lecąc już pod górę w trupa i na szczycie doganiając jeszcze jednego współzawodnika, z którym długo biegliśmy razem zanim uciekł mi za półmetkiem.

Do mety już tylko w dół, z wiatrem we włosach. Tym razem nie słyszę mgły i tym podobnych halunów rozgrzanego upałem mózgu w Justynowie. 51 minut z groszami to tylko nieznacznie wolniej od zeszłotygodniowej życiówki z Pietryny, chociaż trasa jakże inna. Przez tydzień forma aż tak nie może skoczyć, widać po prostu tak mam że im trudniej tym lepiej…

Wielkie dzięki dla Orgów za całokształt i genialną trasę i dla współtowarzyszy górskiej niedoli za wspólną walkę 🙂

Wasz dyżurny korespondent,

Kamil Weinberg

biegampolodzi.pl TEAM

Powiązane Posty