Bieg dobrej nowiny

Moją pierwszą myślą na mecie w Dobrej-Nowinach było, że poległem na Biegu Powstańca. I czy jeśli znalazłbym jakiś bieg poległego, to byłoby ewentualnie na odwrót. Uwielbiam te zawody, bo od jakiegoś czasu kojarzą mi się z końcem przebrzydłych gryp i początkiem sezonu biegowego. I nawet wydawało mi się, że grzałem ile sił, próbując trochę odreagować po deprymującej klęsce w Kamieńsku i po opuszczonych ze względu na infekcje jakichś biegach w międzyczasie. Ale cóż z tego grzania, skoro po kilku kilometrach utrzymywania całkiem znośnego jak na tę malowniczą, acz podstępną trasę tempa, drugi podbieg rzekł: sprawdzam, a żołądek kurtuazyjnie zaproponował przełykowi płatki, które zjadłem na śniadanie. Cenię sobie kurtuazję, ale od tej zebrało mi się na mdłości. Po niezbyt na szczęście długiej wymianie uprzejmości udało mi się wepchnąć płatki na swoje miejsce, ale rezonu nie odzyskałem już do końca i nie pomógł nawet widok ulubionego miejsca na trasie Biegu Powstańca: cmentarza Dobra-Nowiny na kilometr przed metą. Ulubionego, bo zawsze fascynuje mnie uroczo optymistyczne połączenie tych trzech słów. 

Patrząc na wykresy tętna nawet po fakcie nie mogłem się pocieszyć, że dałem z siebie wszystko (prócz płatków), bo pasek pulsometru irytująco zaczął mi się zsuwać już parę kroków po starcie i jakoś w okolicach drugiego kilometra zatrzymał się na pępku. Najwyraźniej tam już nie tylko słońce, ale i puls za bardzo nie dochodzi, bo według statystyk większość biegu była dla mnie lekką rozgrzewką. I szczerze mówiąc nie chcę się zbyt głęboko zastanawiać nad tym, dlaczego pasek zatrzymał się właśnie tam, bo czy aby pulsometry nie zatrzymują się w miejscu o największym obwodzie? 

A skoro już wspomniałem o wykresach, to przyszło mi do głowy, że w tym roku nieubłaganie zbliża się czterdziestka, a co za tym idzie ostateczna granica nowej kategorii wiekowej – M40. Czysto teoretycznie powinienem być więc w optimum fizycznych możliwości w swojej grupie. Jest to o tyle istotne, że wraz z kryzysem wieku przyplątało się do mnie marzenie stanięcia na pudle. Najlepiej w biegu na jakąś dychę albo w półmaratonie. Zanim wyląduję w całkiem innym pudle, tym co to zanoszą je w czasami uroczo optymistycznie nazwane miejsca. I zastanawiam się, że skoro za żadne skarby nie mogę z siebie wycisnąć lepszych czasów, a lata lecą, to może chociaż jeśli utrzymam taką samą formę jak najdłużej, kiedyś się tego pudła doczekam? Postanowiłem to sprawdzić. Wziąłem na warsztat wyniki z ubiegłorocznego Biegu Fabrykanta i zerknąłem, w jakiej kategorii wiekowej miałbym szanse na podium z wynikiem circa 45 minut. Optymistycznie spojrzałem na M50 i zrzedła mi mina. Musieliby mi z pudeł cały Tetris ułożyć. Dopiero po sześćdziesiątce miałbym możliwość powalczyć, ale zważywszy na to jak myśli mi z głowy wietrzeją, nie jestem pewien, czy będę wtedy jeszcze pamiętał, po co to wszystko robię. 

Wniosek jest taki, że nie mam wyjścia – albo kiedyś zobaczę taką Kitkę, za którą pognam jak dziki, albo sam przyczepię sobie kitki, bo ze swoimi czasami w kategorii K40 mógłbym zaszaleć. Albo jednak muszę odstawić piwo, podciągnąć pulsometr i wziąć się w garść. No trudno. Niedługo znowu gdzieś polegnę. Na wszelki wypadek kupiłem sobie szerokie plastry do mocowania pulsometru. 

Powiązane Posty