8. Półmaraton Warszawski – flashback z ubiegłego roku

Do grona zafascynowanych niedzielnym (24 marca 2013 r.) wydarzeniem dołączam i ja, który z czasem 1:30:56 przekroczyłem linię mety półmaratońskiego dystansu. Moja forma wciąż rośnie: rok temu tę samą imprezę przebiegłem prawie 18 minut wolniej. Spośród wszystkich masowych imprez biegowych, w jakich wziąłem udział rok temu, półmaraton w Warszawie zajmuje chyba pierwsze miejsce. Może dlatego, że był to mój pierwszy w życiu bieg na tym dystansie? A może pogoda i atmosfera mu towarzyszące zawładnęły mną całkowicie (więcej na ten temat pisałem tutaj)? Nie wiem. Bałem się tylko, że tegoroczny event pozostanie w cieniu poprzedniego – jak się później okazało, niepotrzebnie.

Bałem się nie tylko tego. Na drodze przygotowań do maratonu (który notabene już za trzy tygodnie – aaaaa!) pragnąłem osiągnąć jak najlepszy czas, a każdy wynik poniżej 1h40m byłem gotów przyjąć z otwartymi ramionami. Pogoda nie napawała optymizmem – niby prognozy obiecywały -2 stopnie w chwili startu, to kiedy rano opuszczałem Łódź absolutnie w to nie wierzyłem. Termometr w samochodzie pokazywał -19, a my wspólnie z moim bratem i kolegą dyskutowaliśmy, czy możliwe jest, by w ciągu 4 godzin temperatura mogła podskoczyć aż o 17 stopni. Jak się później przekonaliśmy, wszystko jest możliwe.

Głowę miałem pełną porad pochodzących od mojego trenera, Roberta Nowickiego. Odkąd zdałem się na jego wskazówki (grudzień 2012) moje wyniki uległy niesamowitej poprawie: biegi na 5 km skróciłem z 23’30” na 20’30”, a na treningach w ciągu godziny nagle zacząłem się mieścić z 12-13 km. Nie miałem więc podstaw, by nie ufać zaplanowanej przez niego dla mnie strategii na bieg w Warszawie. Co nie oznacza, że nie miałem przed nią obaw.

A plan był taki. Ustawić się z pacemakerem na 1h40m. Pierwsze 5 kilometrów biec równo z nim, by następnie przyspieszyć do średniej prędkości 4’30” na kilometr. Po 15 kilometrach sam miałem ocenić czy mogę jeszcze atakować, czy raczej utrzymywać tempo. Czy może zwolnić i biec tak, jak siły na to pozwolą.

Tyle jeśli chodzi o strategię biegu. Część druga dotyczyła ubrania – zakazano mi zakładać jakąkolwiek kurtkę. Tego bałem się najbardziej, bo jestem potworny zmarzluch. Idąc więc za wskazówkami przywdziałem termoaktywną koszulkę z długim rękawem, na to t-shirt techniczny (prezent od „Gazety Wyborczej”, z zaproszeniem na maraton do Łodzi), legginsy i moje ukochane Brooksy. Będąc tak ubranym tuż przed biegiem, na dworcu Warszawa Stadion marzłem już na sam widok tego, co za oknami. A że mieliśmy jeszcze pół godziny, wspólnie z moim bratem zrobiliśmy dwie rundki rozgrzewkowe wokół Stadionu, by dotrzeć do pacemakera na 1:40 w momencie gdy rozbrzmiewał „Sen o Warszawie” Czesława Niemena.

W końcu ruszyliśmy. Pierwszy kilometr minął szybciutko. Zerknąłem na swojego Suunto i od razu legła w gruzach cała zaplanowana na ten bieg strategia. Pacemakerzy biegli niemal z prędkością, do której miałem przyspieszyć dopiero po 5 km. Trudno – pomyślałem – zdam się na intuicję. Pierwsze 5 km trzymałem więc tempo zbliżone do 4’30”, by później rzeczywiście przyspieszyć. Zerkałem na zegarek co parę chwil – 4’15”-4’10”, nieźle, trzymałem się więc założenia związanego z przyspieszeniem w środku trasy. Chłodu wcale nie czułem, a kilometry połykałem.

Jak to w Warszawie, mimo zimna, kibice dopisali. To jest najpiękniejsze w biegach organizowanych w tym mieście. Nie wiem czy Czytelnicy się ze mną zgodzą, ale na półmaratonie w Warszawie jest dużo więcej kibiców (zorganizowanych i spontanicznych) niż na całym maratonie w Łodzi! A ten doping od obcych osób naprawdę dodaje skrzydeł.

Biegnąc ulicami Warszawy minąłem parę osób w takich samych koszulkach jak moja – ambasadorów Maratonu DOZ w Łodzi. Każdego serdecznie pozdrowiłem próbując wykrzesać parę słów motywacji. Około 14 km spotkałem Anię Pawłowską-Pojawę, której bloga z zainteresowaniem przeglądam i zawsze podziwiam wyniki wszystkich biegów. Chwilę później przywitałem się z Kubą Strzeleckim, towarzyszem z łódzkich biegów i kompanem z drużyny Krwinki.

16 kilometr, a wraz z nim decyzja co dalej z moim biegiem, nadeszły bardzo szybko. Czułem w sobie niespotykane pokłady siły, co mnie bardzo cieszyło, ponieważ wiedziałem, że przed nami jeszcze podbieg ulicą Belwederską. Zdecydowałem utrzymać tempo, zaatakować mocno podbieg a później w miarę możliwości przyspieszać. Strategia okazała się słuszna – na podbiegu bez problemu minąłem pacemakerów sunących na 1:35, a widok ten dał mi jeszcze więcej energii. Wiedziałem, że 1:30 jest poza zasięgiem, ale nowy plan zakładał zejście poniżej 1:35 najdalej jak to tylko możliwe.

Po podbiegu postanowiłem grzać tyle, ile sił starczy – pomyślałem, że w najgorszym razie tempo trochę siądzie na sam koniec. Tymczasem najszybsze dwa kilometry złapałem właśnie na końcówce – 20 i 21 kilometr zamknąłem z tempem szybszym niż 4 minuty/km.

Metę przekroczyłem z czasem 1:30:56, nieoficjalne wyniki wskazują póki co na 745 miejsce (z ponad 10 tys., którzy ukończyli bieg), 710 miejsce wg czasu netto, 282 miejsce w swojej kategorii (M-30) i 10 miejsce spośród dziennikarzy. Pełna satysfakcja, nie ma co mówić. Widzę, że 1h30m na tym dystansie jest w zasięgu moich nóg, a wynik ten nieźle rokuje na maraton łódzki, w którym plan grudniowy zakładał jedynie złamanie 4 godzin.

Co w najbliższym czasie? Za trzy tygodnie wielki sprawdzian – Maraton w Łodzi. A za dwa tygodnie półmaraton w Pabianicach, który zamierzam przebiec treningowo. Boję się, bo nie chcę bić w nim rekordów, chcę pobiec z głową, ale zawody robią swoje – nogi same niosą. To może być sprawdzian również dla mojego charakteru, na ile jestem w stanie podążać za rozumem w takich sytuacjach.

Do zobaczenia i wielkie gratulacje dla organizatorów wczorajszego biegu w Warszawie i każdego, kto mimo przeciwności wszelakich zdołał go ukończyć. Gratulacje!

Marek uruchomił właśnie swojego biegowego bloga, www.planetabiegacza.pl, gdzie będzie się starał, obok relacji z wydarzeń biegowych, służyć pomocą i radą równie niedoświadczonym biegaczom, co on. Zapraszamy do lektury!

Powiązane Posty