Maraton Gór Stołowych to bieg w którym limit zawodników wynoszący 650 osób powoduje, że już w pierwszy dzień zapisów zostaje on wyczerpany i reszta chętnych musi liczyć na „giełdę” – tj. ktoś będzie chciał się wypisać, a chętny wstąpi w jego miejsce. Nawet telefoniczne bajerowanie szefa biegu na niewiele się zdaje. Droga służbowa i koniec. Po paru próbach nawiązania kontaktu z kimś kto chciał się wypisać i mnie za pośrednictwem „giełdy” UDAŁO mi się dopisać! Ale to był dopiero początek! Potem okazało się, że nie ma już prawie nigdzie wolnych miejsc na nocleg! A bieg był o 10.00.Z Łodzi do miejsca startu jest około 350 km, więc taka opcja nie wchodzi w grę! Na ostatnią chwilę udało mi się wcisnąć do pokoju 6-osobowego, na Szczelińcu, czyli z 30 min pieszo do startu. Ale myślę sobie trudno, lepiej tam niż wcale! Jak się okazało w przeddzień biegu, i tam nie dotarłam.
Do biegu było jeszcze dużo czasu więc chwilowo nie myślałam o tym jak to będzie wyglądać, co potrzebuje – poza butami do biegania aż nagle nie wiadomo skąd okazało się, że zawody są już w ten weekend!
Życie jak zawsze okazało się bardzo zabawne, bo tak oto okazało się, że będę chyba spać w aucie! W sumie innej opcji nie było. Zabawne jest to, że jak zwykle Otocka zrobiła wszystko na ostatnią chwilę i nie miała innej opcji jak spać samemu w lesie! I nawet od samego początku poczułam już ducha zabawy i śmiać chciało mi się od samego początku.
Jadąc na bieg koniecznie chciałam zajrzeć do sklepu rowerowego we Wrocławiu po kask na rower, bo w Łodzi w ogóle nie ma akcesoriów na rower dla kobiet. A tu wybór był umiarkowany, więc ostatecznie zamiast białego mam czarny! Pomarudziłam, zrobiła się godzina 19.00 i miałam dobre 150 km do celu jak wyjeżdżałam z Wrocławia. Myślałam sobie, że o matko! Co ja zrobię z taką ilością czasu, ale okazało się, że jadę i jadę i jadę, i na koniec to wcale nie jest w Kudowie Zdrój na jakiejś ulicy a hen hen w las!!! Dojechałam 22:30 na szczęście biuro zawodów było do 23 więc odebrałam nr, ale przecież mój nocleg jest na mecie!!! Czyli 30 do 50 min szlakiem. Żółtym szlakiem. Tyle wiem. Ciemno jest. Myślę sobie Otocka nie pękaj to tylko ciemny las! Hahahaha no tak… Pytam jak mam dojść to mi mówią, że jest mapka i muszę podążać żółtym szlakiem! Hmn … Żółtym szlakiem… No dobra idę. Zapytałam jeszcze gościa nadzorującego ustawiające się auta. A on mnie pyta czy nie przydałaby mi się latarka. Damn! No tak! Wiedziałam, że czegoś zapomniałam!!! :p hahahaha no ale nie jest jeszcze tak ciemno. Tzn ciemno jest no ale bez przesady! Skłamałam, że oczywiście, że mam latarkę i polazłam! Nawet pierwsze oznaczenia widziałam, ale na więcej nie było co liczyć. I tak po 15 min marszu niewiadomo czy w dobrym kierunku pomyślałam sobie „dobra Otocka wal to lepiej spać w aucie niż w lesie!!!” Si! :p więc wracam mijam tego gościa i mówię mu, że wolę spać w samochodzie niż łazić po lesie a on z aprobata „słusznie! ” Więc tak oto siedziałam w moim kochany oplu. Dobrze, że miałam śpiworek i poduszeczkę! Plusy były takie, że widziałam, że jeszcze jakiś Pan zrobił to samo co ja! Ale start był z Pasterki, a nie ze Szczelińca, więc miałam blisko!
Zgodnie z zapewnieniami organizatorów – zasięgu nie było. Dobrze, że w Pasterce jest wifi, bo inaczej nie miałabym kontaktu ze światem. Dodatkowo okazało się, że w przeciwieństwie do maratonu w Afryce, gdzie było mniej km. Km jest wiecej! Bo zamiast 42 jest ich 46!!!! I na samą myśli o tym już nie mogłam się doczekać!!!
Co do samego maratonu to… naprawdę nie bez powodu jest to najtrudniejszy maraton górski w Polsce!!!Pełno konarów, kamieni, kamyków, czasem biegnie się drewnianą kładką, czasem między skałami, czasem ścieżką tak wąską, że jedna osoba ledwo się mieści. Czasem musisz przecisnąć się przez wąską szczelinę, a czasem polaną, polem, lasem, ścieżką… Jeszcze na żadnym biegu 46 km nie było tak dłuuuuggie i 7 h i 29 min nie trwało tak długo!!!
Na początku fajnie mi się biegło. Piękne widoki. Te szczeliny ścieżki, górki, szczeliny, kładki, ale te km tak wolno mijały!!! Jak miałam 23 km to już myślałam, że odpadna mi stopy. Kolana. Uda. Łydki!!! A tu jeszcze ponad 20 km!!!
4 punkty żywieniowe! Pomarańcze w które można się wgryźć, które choć na chwilę dadzą Ci orzeźwienie. Orzechy i rodzynki, których nie znoszę, ale były boskie! Żelki! Woda!!! Aaaa choć minuta dla ciała!!! Tak bardzo potrzebna! Ale było coraz gorzej, ostatnie 10 km przelazłam nie licząc tych dwóch ostatnich, które przebiegłam na jakichś resztkach mocy!!! I te schody na koniec!!! Ze sto! Ostatnie 750m to same schody!!! Ale udało mi się je przebiec i wyprzedzić na nich z 10 osób, które pewnie widziały już mroczki…
Od nierównej nawierzchni odpadały mi stopy, od częstego braku stabilnego podłoża bolały mnie kostki, kolana od zeskakiwania ze skał. Jedyne o czym myślałam to żeby wskoczyć pod prysznic i pójść spać. Widok piękny! Warto wziąć udział w takim biegu, który jest bardziej wymagający i różnorodny niż inne. Satysfakcja jest ogromna pomimo zmęczenia i tego, że boli Cię prawie każdy mięsień!
Na koniec miałam jeszcze 5 km do auta od mety. Przeżyłam, nawet nie byłam ostatnia i zmieściłam się w limicie czasowym, ale bieg był super! Gorąco polecam i w przyszłym roku muszę poprawić wynik, bo jest co poprawiać! Jacyś chętni?!
źródło: www.szakalebalut.pl