W konarach dębu coś szeleściło i syczało. Mógł to być zwykły żbik, ale mógł to być również leszy. Nie mieli czasu by to sprawdzić. [na podstawie A. Sapkowskiego]. Leszy często podchodził do naszych namiotów, już pod wieczór szeleścił w krzakach, a nocą próbował dobrać się do zapasów żywności i skradał się, gdy tylko ktoś – jak to mawiają „za potrzebą” – udawał się za drzewa. Krzywdy jednak nie robił, może czuł jakiś rodzaj respektu wobec biegaczy, może nie poznał jeszcze smaku polskiej krwi.
Siedząc na brzegu Jeziora Wetter snuliśmy opowieści o stworach pojawiających się w mroku, tworzyliśmy biegowe plany na przyszłość, ale szerokim łukiem omijaliśmy temat maratonu, w którym wzięliśmy udział na Olandii zaledwie dwa dni wcześniej. To nie był udany bieg, ale zaliczyliśmy kolejny zagraniczny start i piękną wyprawę po Skandynawii. Maraton na szwedzkiej wyspie Olandia obył się 28 lipca 2012 r., a strzał startera wybrzmiał dopiero o godzinie 16. Na starcie stanęło około 80 osób, spotkaliśmy kolegę Polaka, który osiadł w Szwecji jako weterynarz, a na zawody przybył w koszulce w barwach Galerii Warszawa (pozdrawiamy!). Trasę stanowiły trzy pętle, a w zasadzie ósemki – każda miała odcinek dłuższy (ok. 10 km) i krótszy po miasteczku Löttorp (ok. 2 km.). Olandia to całkiem ładna wyspa, ale trasę udało się wytyczyć po jej najmniej ciekawych miejscach – krętymi i lekko pofałdowanymi drogami przez krzaki i wśród zabudowań gospodarczych. Był odcinek nad morzem – około 800 m. – ale mało przyjemny: tam wiało prosto w dziób (…)
Całą relację przeczytać można na stronie internetowej Szakali – tutaj