Tym razem nieco zamieszam w tematach. Po prosu brakowało mi czasu na pisanie w ostatnim czasie. Już myślałem, że po aferze z Armstrongiem nieco się uspokoi w temacie dopingu. Nic bardziej mylnego i to jak na złość sytuacja miała miejsce w dyscyplinie, która do tej pory była „czysta”. Triathlon w wydaniu reprezentacyjnym, polskim. Scenariusz prawie taki sam jak zawsze, czyli zawodnik generalnie zaprzecza i tłumaczy się, że nie wiedział biorąc leki podczas choroby, że mogą one wywołać pozytywny wynik podczas kontroli antydopingowej. Jeżeli nasz zawodnik faktycznie zgłaszał fakt, że był chory, to teoretycznie chyba powinno to zostać uznane podczas kontroli na korzyść zawodnika, czyli albo zawodnik nie wiedział, że przyjmuje niedozwolony lek albo nie zgłosił tego faktu z bliżej nieokreślonych przyczyn. Zasady co trzeba zgłaszać do komisji antydopingowych są chyba jasne i nie powinno być problemu z interpretacją przepisów. Przyznam się, że przestaję rozumieć mechanizmy kontroli antydopingowej; nie rozumiem też części zawodników, a zwłaszcza ich lekarzy, którzy powinni wyłapać tego typu sytuacje. W końcu można zachorować tak, że bez silnych leków ani rusz. Czuję, że jest w tych przypadkach jakieś drugie dno. Identyczną sytuację mieliśmy u Justyny Kowalczyk gdzie nie wszyscy pamiętają ale po przyjęciu leków na jakiś stan zapalny, również u niej wyszedł wynik pozytywny podczas kontroli antydopingowej i w latach 2005-2007 była zawieszona w prawach zawodniczki, chociaż zawodniczka mogła zgłosić fakt zażycia tego leku. W tym przypadku jednak swoimi wynikami Pani Justyna kupiła wszystkich Polaków łącznie za mną. Miejmy nadzieję, że i w przypadku Sylwestra Kustera będzie podobnie. Coś czuję, jednak, że doping będzie nam towarzyszył już zawsze i po prostu nam spowszednieje, aż w końcu zostanie zalegalizowany. Ewentualnie będą się odbywały zawody dla zawodników czystych i tych którzy świadomie wspomagają się dopingiem. Tyle o dopingu.
Niedawno odszedł nasz znakomity przed laty kolarz Stanisław Szozda. Młodsze pokolenie na pewno nie pamięta tego zawodnika, jednak już czterdziestolatkowie wspominają jego osobę z łezką w oku. Medalista olimpijski, medalista mistrzostw świata, o medalach na polskim podwórku nie wspomnę. Miałem tą przyjemność, że poznałem osobiście Pana Stanisława. Duże słowo osobiście. Po prostu jako dziecko byłem na spotkaniu z Panem Stanisławem. Sytuacja miała miejsce w Prudniku na opolszczyźnie gdzie przebywałem na koloniach. Pamiętam, że na spotkanie przyniósł swój rower i wtedy pierwszy raz miałem okazję dotknąć prawdziwej kolarzówki. Nie mówiąc o tym, że każdy z chłopaków musiał podnieść rower i wszyscy byli zaskoczeni jak mało ważył w stosunku do rowerów na jakich jeździliśmy. Emocji po spotkaniu starczyło na kolejne kila dni. Dla nas wówczas Pan Stanisław był dorosłym zawodnikiem. Jednak jak liczę lata to musiał wówczas mieć ok 20-22 lata; był już wtedy bardzo znanym sportowcem. Powróciły wspomnienia tak popularnego wówczas Wyścigu Pokoju, gdzie Szozda rozdawał karty na zmianę z Szurkowskim. Osoby Szozdy i Szurkowiego wspominali ostatnio również kolarze, z którymi trenuję. Okazuje się, że w peletonie istniał podział na tych za Szozdą i za Szurkowskim, czyli albo pracowałeś dla jednego albo dla drugiego. Jak nie pracowałeś dla któregoś z nich, to generalnie nie istniałeś w kolarstwie. Sam nic nie zdziałasz w peletonie. Czyli takie obecne grupy zawodowe. Ach to były czasy. Jeżeli wyścig odbywał się w pobliżu, to obowiązkowe było kibicowanie na tarasie. Masę wcześniejszych przygotowań, emocji, a potem kilka godzin oczekiwania na trasie żeby zobaczyć zawodników na trasie raptem przez kilkadziesiąt sekund. Nie było mowy, żeby rozpoznać zawodników. Jednak nie miało to żadnego znaczenia. Wyobraźnia musiała wówczas jakby mocniej pracować. Całą sytuację w wyścigu śledziło się on-line na tranzystorowych odbiornikach radiowych na baterie. Jak tylko wyścig przejechał, wtedy biegiem do domu, żeby obejrzeć końcówkę etapu w telewizorze (z reguły wówczas radzieckim typu Rubin). Życie w takich momentach praktycznie zamierało na ulicach. Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia chyba podczas Małyszomanii.
Jesień to fajny okres dla biegaczy i zawodników sportów wytrzymałościowych. Mówię o typowych amatorach. Można nieco odpuścić, co pewnie u większości objawi się wkrótce na wadze. Ale chyba taki okres też jest potrzebny dla organizmu. W końcu wszyscy lubimy trochę poleniuchować. Nie oznacza to całkowitego rozbratu z treningiem, ale znacznym jego ograniczeniu. W przypadku triathlonistów zaczyna się okres doskonalenia techniki pływackiej, jazdy na góralu zamiast szosy; w końcu pojawi się też trenażer. Na bieganie zawsze jest pora, chociaż brakuje jakby dnia, zwłaszcza jak się mieszka na wsi i trudno o oświetloną ścieżkę biegową. Ta zwyżka wagi (oby nie za duża) będzie z kolei za kilka tygodni dobrym motywatorem do zintensyfikowania treningów. Kurczę; w końcu przypomniałem sobie smak golonki. Mniaaam. Na szczęście imprezy biegowe trwają praktycznie przez cały rok i będzie można poczuć smak rywalizacji.
Krzysztof Józefowicz