Cudowny smak pomarańczy

Oto krótka historia mojego pierwszego martonu Dbam o zdrowie 2013. Dźwięk karetki wyrywa mnie z lekkiego letargu. A tego dźwięku bałem się przed maratonem najbardziej, nie kontuzji, nie problemów z realizacją założeń i właściwym tempem, a właśnie syreny karetki pogotowia. Przez głowę przebiega myśl: „coś pewnie stało się na trasie”, ale okazuje się, że skręca ona przede mną w ulicę Retkińską. Więc ktoś inny, nie maratończyk potrzebuje pomocy… Za chwilę już mijam Konstantynowską i miga mi na sąsiednim pasie jakiś czarnoskóry biegacz (prawdopodobnie GEMECHU LEMMA z Etiopii) i myślę sobie, że niektórzy już pewnie na mecie… A mnie jeszcze trochę brakuje, ale do trzydziestego kilometra… A trzydziestka, to kolejny strach maratończyków. Co to będzie, nogi mi się uginają na samą myśl. W końcu jest – czarna flaga z napisem 30km (czy ona rzeczywiście była czarna, czy to tylko mój wymysł?), mijam ją i… i nic się nie dzieje, biegnę dalej nie zmieniając tempa. Tempo chyba niezłe, bo od mniej więcej 14km nie mogę się dopasować do żadnej grupy, wszystkich wyprzedzam. To też pewnie wynika z przyjętej strategii biegu, ale o tym za chwilę.

Na starcie (ok. 32-33km) dostrzegam Szymona, mojego niedoścignionego biegowego kompana i osobę, która mnie zaraziła biegowym bakcylem. Kilka fotek, jak jest?

Dalej rozpoczyna się najmniej przyjemna część maratonu, nie wiem co czuli inni, ale dla mnie bieg nieosłoniętą i niekończącą się ulicą Maratońską nie był miły. Na dodatek to kolejne miejsce, gdzie sąsiednim pasem biegli ci szybsi i ta ochota żeby przebiec na drugą stronę… Mówię sobie w myślach: „to są zawody, trzeba dać z siebie więcej i dobiec tam na drugą stronę”. Trochę to trwa, ale dobiegam, 36km, potem 37, wiem, że nadchodzi kryzys. Dźwięk bębnów, który do tej pory wzbudzał uśmiech i dodawał energii, teraz powoduje irytację, do tego dochodzi jakieś uczucie zobojętnienia.

Całe szczęście szybko sobie z tym radzę w głowie, już Unii Lubelskiej. Znów widzę Szymona, nie pyta już czy dobrze. Pewnie widzi jak jest:) Za to robi rzecz, za którą jestem mu wdzięczny, biegnie z nami (bo od 35km biegnę z moim imiennikiem Andrzejem) ostatnie 3km. Dużo mówi, chwali tempo – dzięki temu nie mam czasu na zbędne myślenie.

Kilometr przed metą za skrzyżowaniem z Konstantynowską czuję potworny ból małego palucha prawej nogi, coś jakby się miał urwać (popełniłem jednak błąd w doborze skarpet), zostało tak mało, zaciskam zęby i biegnę. Miałem pod koniec przyspieszyć, sił trochę zostało, ale ten ból już mi nie pozwala. Wtedy mój imiennik poszedł do przodu, później okazało się, że potrzebował na pokonanie trasy 16s mniej ode mnie. Już jest Arena, Szymon nie może biec dalej – zatrzymują go ochroniarze. Byłem przekonany, że musimy obiec całą Arenę, ale nie – wbiegamy na nią już za chwilę.

I tu pewnego rodzaju szok – jest ciemno i błyskają światła, niewiele brakuje, a przed samą metą wyłożyłbym się jak długi. Jakoś daję radę – ostatnie 30m, widzę zegar 3:26:56..57. Zdążę przed 3:27? Nie wiem, przebiegłem (później się okazało, że mój czas netto to 3:26:05). Ktoś założył mi medal, ktoś podał izotonik: „k.. przebiegłem” – chyba powiedziałem na głos:)

Co jeszcze pamiętam z mety? Czy ważne jest to, że podanay izotonik wypiłem w 3 łykach (nie powinno się tak robić), że poczułem ból ud, pośladków, stóp i że mogłem zdjąć zakrwawionego buta? Chyba nie.

Ale ten smak pomarańczy, tego nie mogę zapomnieć. Jadłem z koszyków na mecie jeden kawałek po drugim, a każdy smakował rewelacyjnie. Najlepsze potrawy nie smakowały mi tak wybornie. Teraz już dobrze wiem, że najlepiej smakuje jedzenie i picie zaprawione krwią (z małego palca:)) i potem. Po cięższych treningach marzyłem zawsze o prostych rzeczach, o wodzie i czymkolwiek do zjedzenia (np. chlebie z konfiturą wiśniową). Nasz świat jest taki zabiegany i skomplikowany, ale czy nie wystarczy nam do życia tych kilka prostych rzeczy? Czy nie rozbudowujemy swych potrzeb i zachcianek ponad możliwości, co niechybnie prowadzi do frustracji wynikającej z niespełnienia?

I tak oto przebiegłem swój pierwszy maraton.

Na koniec kilka informacji, które mogą się przydać amatorom, choćby takim jak jak.

  • Biegam od trochę ponad roku, pierwsze nieśmiałe treningi rozpocząłem w połowie stycznia 2012r.
  • Pierwsze zawody po około miesiącu przygotowań, to Półmaraton Pabianicki 2012. Połowę trasy przebiegłem tempem konwersacyjnym, a przyspieszyłem po 15km i zrobiłem 01:52:26. Czyli tak sobie.
  • Do maratonu przygotowywałem się ponad pół roku, pomógł mi w tym, moim zdaniem, rewelacyjny program Adidasa – miCoach (http://www.adidas.com/us/micoach/MobileDownload/index.aspx). Ma gotowe plany treningowe (nie tylko biegowe), kontroluje tempo, wydaje komendy głosowe i jest za darmo.
  • Mój plan treningowy przewidywał 139 treningów, ale z różnych powodów (narodziny dziecka, kontuzja kolana, 2 przeziębienia) udało się się zrealizować około 110. Było to 5 treningów w tygodniu (poniedziałki, wtorki, czwartki, soboty i niedziele). We wtorki biegałem najczęściej interwały i fartleki, w czwartki tempówki, w niedziele wybiegania lub bieg progresywny. Więc plan równomiernie obciążał tydzień.
  • Ponadto trzy razy w tygodniu wykonywałem trening wzmacniający różne partie mięśni (ok. 45min każdy). Nie miałem czasu na siłownię, kupiłem zestaw gum GymLastics lub Bodylastics (nie pamiętam), ale to był dobry zakup. Można na tym robić fajnie ćwiczenia na nogi i ręce. Tu znów nie wymyślałem planu sam, ale zdałem się na miCoacha i jego plany z zestawów: Run efficiently i Run Stronger. Polecam. 
  • Bieg rozpocząłem wolno, wszystko widać w tabelce
  • Podczas biegu nie jadłem żadnych żeli i kisieli:) Nie jestem zwolennikiem nadmiaru chemii i wydaje mi się, że biegać trzeba naturalnie. Obiecywałem sobie, że będę coś przegryzał co 40min, ale przypomniałem sobie o tym mniej więcej na 15km, czyli po 1:15. Wtedy zjadłem jedną rzecz, którą zabrałem na bieg, a mianowicie krówkę:) Potem już starałem się zjadać co 40min kawałek banana. Jadłem powoli i dokładnie gryzłem.
  • Piłem na każdym punkcie po kilka łyków zgniatając kubeczek, aby mniej rozlać (i tak byłem prawie cały zalany:)). Zakładałem, że będę pić tylko wodę, ale kilka razy wziąłem wodę i izo. Może z tym izotonikiem, to nie jest zły pomysł, ale pod koniec biegu miałem lekką zgagę.
  • Biegłem w butach Snova Glide 3M (149zł), trochę ciężkie, ale mają dobrą amortyzację, szortach Adizero (49zł), koszulce Snova (49zł), wszystko to kupiłem w outlecie:) Bieliznę miałem za grosze z Lidla, ale skarpety założyłem nowe i niestety były trochę za grube. Całość sprzętu w cenie mniejszej od ceny wypasionych butów:) Nie kupuję drogiego sprzętu, wolę kupić model sprzed roku za połowę ceny. Moje pierwsze buty – Locutus 2M kupiłem za 79zł. Lubię je, bo są lekkie i czasem startuję w biegach na 10km (są za bardzo dopasowane do nogi na dłuższe biegi). Ogólnie daję zarobić Niemcom, ale chyba lepiej im niż Japończykom lub Amerykanom – w końcu jesteśmy sąsiadami w Unii Europejskiej!

Powiązane Posty