Moja pierwsza ściana oraz jak bieganiem leczyłem fobię społeczną.
Lekko odgrzewane danie Wam zaserwuję, ale przy okazji niedawnych stresów w teatrze wzięło mnie na wspominki. Odświeżę historyjkę moich początków na ścieżkach biegowych oraz leczenia fobii społecznej bieganiem.
Kilka dni przed 35-tymi urodzinami (2011r.), niczym pewien bohater filmu, wpadłem na pomysł, żeby pójść się przebiec. Nie wiem dlaczego to zrobiłem. Teoretycznie byłem w miarę wysportowanym facetem, sporo jeździłem na rowerze, grałem w kosza, jeździłem na rolkach. Ale nigdy do tej pory nie biegałem, nie czytałem na ten temat, nie znałem nikogo, kto wtedy biegał no i … nie wiedziałem co to endomondo. Nie wiedziałem dosłownie nic nt. biegania, od czego zacząć, na co zwrócić uwagę itd. Założyłem moje ulubione trekkingowe adidasy, za cel obrałem pobliską górkę (RTK – górka Retkińska przy ul. Juszczakiewicza). Podczas spacerów i przejażdżek rowerowych była zwykłym niegroźnym pagórkiem. Ode mnie spod bloku do górki jest ok. 600 metrów, które pokonałem, jak mi się wtedy wydawało, w mocno relaksacyjnym tempie. Po chwili zaczął się „morderczy podbieg”. Pewnie ktoś powie że podbiegów nie robi się na początku przygody z bieganiem, ale przecież ja nawet nie wiedziałem co to jest „podbieg”, po co i jak się je biega. Po jakiś 100 metrach mojej wspinaczki w coś uderzyłem, tak – to była moja pierwsza „ściana” i bynajmniej nie maratońska. Serce uderzało w tempie niewyobrażalnym a tlenu w powietrzu było mniej niż w wysokich partiach Himalajów (a ja nie zrobiłem aklimatyzacji). Próbując trzymać fason, po lekkim uspokojeniu trochę się pogimnastykowałem, potruchtałem po górce i wróciłem pokornie do domu. Aby zmierzyć pokonany dystans, wsiadłem na rower, wyzerowałem licznik i przejechałem trasę: 2.04km 🙂 . Zadałem sobie pytanie: „Jak to? ja nie potrafię przebiec więcej?” Początkowo biegowa pasja dość ślamazarnie się rozwijała, w 2011 i 2012 poszedłem pobiegać kilkanaście razy, pokonując rocznie pewnie z 200km. Przełomowy był rok 2013. „Regularnie” 2-3 razy w miesiącu wychodziłem na kilkukilometrowe „treningi”. W wakacje kolega z pracy Maciek podsunął pomysł: „(…) są w Łodzi ponoć fajne zawody, Półmaraton Szakala (…)” i jakoś wyszło że się zapisaliśmy. Miałem zacząć poważniej trenować. W sierpniu przebiegłem całe 60km, we wrześniu 40km, a w październiku łącznie z Szakalem 107km. We wrześniu zauważyłem, że to była, lekko mówiąc, dość odważna decyzja. Pierwsze zawody i od razu półmaraton. Wypadałoby zrobić jakieś przetarcie na krótszych dystansach. Okazało się, że jest coś takiego jak Parkrun. Pojawiłem się na starcie, a tam ponad setka ludzi, każdy z każdym rozmawia, w tym (o zgrozo) ze mną. Tyle że ja nie wiedziałem o czym, nie rozumiałem ich języka – wycofałem się. Zdałem sobie sprawę ze swojej fobii społecznej. Bałem się ludzi. Dobrze się czułem we własnym gronie, wśród osób, których znałem. A tutaj szok, panika, stres. Kolejne spotkania na startach traktowałem również jako kurację. Patrząc na to później uważałem, że bieganie wyleczyło moją fobię. Jestem przekonany, że te „seanse terapeutyczne” dodały mi sporo pewności siebie w wielu obszarach życia, prawdopodobnie jestem odważniejszy, bardziej otwarty i mniej się stresuję musząc porozmawiać z kimś dotychczas nieznanym (co często mi się zdarza w pracy).
Wracając do Szakala, przed półmaratonem zdążyłem pobiec w trzech Parkrunach. Dwa i pół tygodnia przed startem pojechałem rowerem zobaczyć trasę i doznałem kolejnego szoku. Zobaczyłem takie górki, na które nie byłem w stanie wjechać rowerem. Następnego dnia wróciłem na moją górkę na Retkinii (tę od pierwszej ściany) i zacząłem trenować na podbiegach. Sam Półmaraton Szakala bez większej historii, odczuwając olbrzymi respekt przed tym dystansem, przebiegłem go mocno asekuracyjnie. Na tyle, że na mecie byłem wkurzony na siebie, że nie jestem wyczerpany, że dałoby się szybciej. Półtora roku później pokonałem swój pierwszy maraton.
Jak wcześniej wspomniałem, wydawało mi się, że moja fobia społeczna jest wyleczona. Była to tylko remisja choroby. Przekonałem się o tym podczas prezentacji projektu Trójkołamaczy. W skrócie: razem z Piotrkiem Józwiakiem podjęliśmy się zadania poprowadzenia na Łódzkim Maratonie grupy śmiałków chcących złamać jedną z magicznych barier: <3h. Nasz projekt został przedstawiony na gali wraz z prezentacją trasy i innych atrakcji imprezy. Nie dość, że jak to to Ania stwierdziła, przed wystąpieniem siedziałem za nią i wierciłem się, to w trakcie przemówienia wróciło jąkanie. Tłumaczeniem może być fakt, że było to moje pierwsze wystąpienie w teatrze – do tego z publicznością :-).
Przede mną niełatwe zadanie, które też mocno stresuje. Mam nadzieję, że nie tylko ja dam radę, ale również spora rzesza podopiecznych i w efekcie będę miał pozytywne powody do napisania czegoś „gdy już będzie po”. Czyli może ten wpis będzie swego rodzaju preludium.
ps. w zeszłym tygodniu z górki RTK przegoniła mnie locha, niczym pacemaker, prowadziła grupę mlodych dzików.