Mitja Marató de Barcelona

Tej zimy dość nieoczekiwanie, zamiast wyjazdu w góry trafił mi się wylot do w miarę ciepłej i słonecznej, jak na tę porę roku, Katalonii. To już chyba zboczenie zawodowe, ale planując wyjazd, sprawdziłem, czy czasem, przypadkiem, a nuż nie odbywają się tam o tej porze, jakieś zawody biegowe. No i jest! 17 lutego – Mitja Marató de Barcelona, czyli półmaraton po ulicach miasta, a na liście już kilkanaście tysięcy zapisanych uczestników. Niewiele myśląc też się zapisałem, chociaż musiałem jeszcze przemyśleć, jak to rozwiązać, bo jechaliśmy z żoną i dwoma maluchami. Hmmm, wyślę ich w tym czasie do zoo, jest niedaleko startu i mety. Wpisowe, w porównaniu do nas wysokie 28 euro, czyli prawie 120zł. Dla porównania, 4 tygodnie później jest tam rozgrywany również maraton i wpisowe wynosi ok. 60 euro.

Co prawda te zawody, nie bardzo mi wpasowywały się w plan przygotowań do maratonu łódzkiego, w planie mam jeszcze półmaraton warszawski, no ale może drugi raz w życiu nie trafi się okazja do udziału w tak dużym biegu zagranicznym. Zatem kilka dni przed zawodami zrobiłem sobie trochę luźniejsze treningi, biegając nadmorskim bulwarem od Calafell do Cunit i z powrotem, to jest ok. 60 km na płd.-wsch. od stolicy Katalonii. Normalnie szok klimatyczny, jeszcze poprzedniego dnia biegałem w zimowej scenerii Rochny i Tworzyjanek, w polarze, ciepłej kurtce dresowej i dwóch parach rękawiczek, a następnego dnia wieczorem wzdłuż wybrzeża przy ok. 10st miałem na sobie tylko podkoszulkę i cienką bluzę, o czapce i rękawiczkach mogąc zapomnieć. Tak, w tym roku mam zimę o tydzień krótszą. Ciekawe, ostatnio duuużo, jak na siebie biegałem (po przeszło 80-90km tygodniowo) i brakowało mi świeżości, to pierwszego wieczora w Katalonii po prostu energia mnie rozpierała i nie mogłem poprzestać tylko i wyłącznie na krótkim rozbieganiu, nogi same niosły długo i szybko. To był dobry zwiastun przed zawodami. Zastanawiałem się, czy potraktować je bardziej treningowo, czy pójść „na maksa”. Rozum podpowiadał, to pierwsze, ale… co tam. Spróbuję pobiec chociaż „prawie na maksa”. Jeśli półmaraton warszawski ma być dla mnie sprawdzianem generalnym przed maratonem łódzkim, to niech półmaraton barceloński będzie sprawdzianem generalnym przed… warszawskim.

Tak oto doszedłem, a w zasadzie dobiegłem do dnia zawodów. Start planowany na godzinę 8:45, w rejonie Parc de la Ciutadella, popularnego miejsca rekreacyjnego wśród barcelończyków, gdzie na co dzień również można spotkać dużo biegaczy. Ależ to był stresujący dzień! Nie, nie napiszę, że wstałem rześki i wyspany, rozpromieniony pierwszymi promykami słońca, spokojnie zjadłem lekkie śniadanie i już pobudzony przedstartową atmosferą udałem się spokojnie do biura zawodów na godzinę przed startem. Tymczasem rano gonitwa, oporządzić dzieci (1,5 roku i 3,5 roku), dla których, to, że gdzieś trzeba na którąś godzinę zdążyć, to jakaś abstrakcja, jeszcze trochę przeziębione, stąd dodatkowa niepewność, czy dobrze robimy, szybko się spakować, zabrać wszystkie rzeczy i jeszcze coś zjeść. Okazało się, że logistycznie źle to wyszło. Robiło się już późno, tym razem postanowiłem nie patrzeć na kasę i jechać do Barcelony płatną autostradą, zamiast nadmorskimi serpentynami i miejscowościami pełnymi rond, na któryś nieźle można się zakręcić. Zgoda niech będzie płatna, ale za odległość może 50km wyszło przeszło 40 euro (razy 4,15-4,20zł)! Zrobiłem błąd, bo zamiast jechać w pobliże pierwszej stacji metra, gdzie jest bezpłatny parking, postanowiłem jechać do centrum. Czas, który zyskałem na autostradzie, straciłem zaraz, pomyłkowo skręcając do portu. Tam sporo błądziłem, po wybrnięciu „na prostą”, chciałem jechać na względnie tani parking (12 euro za dobę) przy zoo blisko startu, jednakże nie przewidziałem, że ulica, w którą chciałem skręcić, okazała się jednokierunkowa, a następnie policja już blokowała ulice w pobliżu trasy. Musiałem szukać miejsca nie patrząc już na nic i tak zaparkowałem, jak się okazało w strefie tylko dla miejscowych, o czym poinformowali mnie strażnicy. Wysadziłem chociaż żonę i dzieci, poszukałem miejsca gdzie indziej, czyli wywaliło mnie (tzn. pojechałem zgodnie ze znakami) przed kino IMAX 3D w okolicach portu. Później okazało się, że ten parking kosztował nas równowartość 100zł! Sprint do żony, żebyśmy się nie pogubili, udało się odnaleźć. Oni wyruszyli do akwarium, a ja dość szybkim biegiem, na pewno za szybkim, jak na rozgrzewkę, wyruszyłem w stronę biura zawodów. Zresztą wszędzie roiło się wręcz od biegaczy. Co prawda pakiet startowy odebrałem w piątek, ale musiałem zostawić jeszcze gdzieś plecak i skorzystać z toalety. Miałem już bardzo mało czasu. Biuro zawodów znajdowało się w hali Barcelona Nord (takie skrzyżowanie hali na Skorupki z halą Expo) kilkaset metrów od startu. Oczom moim ukazała się gigantyczna kolejka, wszyscy do depozytu. Dobra, zatem skoczę się od…, przepraszam Panie, które to czytają. Kurcze, druga gigantyczna jest do Toi-toiów! No nie, już bez przepraszania kogokolwiek, leję w parku, jak inni, siła wyższa, biegaczom wypada nieco więcej. Kolejka do depozytu na szczęście posuwała się w miarę szybko. Już bez plecaka, ubrany w czerwoną koszulkę z orzełkiem na piersi i napisem POLSKA z tyłu, w biało-czerwonej czapeczce, ba nawet skarpetki miałem w barwach narodowych, czym prędzej udałem się na linię startu. Po drodze jeszcze jakieś wymachy rąk, bioder, przeplatanka, podskoki. Na miejscu morze uczestników i kibiców, gdzieś muszę znaleźć swoją strefę, do której się zapisałem – kolor niebieski 1:30-1:40. Jest, przedzieram się przez barierkę, ustawiam się na jej końcu, gdzie mam trochę swobody na rozgrzanie jeszcze stawów skokowych i kolanowych. Jeszcze nigdy nie byłem tak późno przed zawodami i tak nierozgrzany, przynajmniej ćwiczeniami. Okazało się, że zdążyłem zaledwie 2-3 min przed startem. Najlepsi już ruszyli, mi w momencie minięcia linii startu, zegar zawodów pokazywał już przeszło 2 minuty. Ruszamy szerokimi alejami Barcelony, w sumie to tylko takimi ulicami dało radę poprowadzić tak liczny bieg. Od początku biegnę wężykiem wyprzedzając to z lewej, to z prawej. Oj zatęsknię za kameralnymi biegami w Arturówku! W ogóle to zapisałem się do wolniejszej strefy czasowej, gdyż na początku rozważałem te zawody bardziej w kategoriach treningowych, jeszcze wystartowałem z jej końca. Adrenalina jednak mnie niosła i po 1km miałem tempo 4:02min/km, potem trochę przystopowałem, aż za bardzo na trzecim kilometrze miałem najsłabsze tempo – tylko 4:17 min/km. W sumie to przeważnie tak mam podczas zawodów, że pierwszy kilometr  jest szybki, bo już adrenalina się przelewa, potem się uspokajam, bojąc się, że takiego tempa do końca nie wytrzymam. Na drugim, trzecim kilometrze „uspokajam się”, po czym spoglądam na stoper i okazuje się, że aż za bardzo zwolniłem i dopiero następnie obieram docelowe tempo. Obiegamy wspomniany Parc de la Ciutadella z budynkiem parlamentu katalońskiego, następnie mijamy kolumnę Kolumba. Później zawracamy bardziej na wschód, biegnąc w pobliżu Plaça de Catalunya, jednego z głównych placów miasta. Gdyby to był maraton, trasa wiodłaby koło chyba najbardziej znanych obiektów miasta: stadionu Camp Nou i budowanego od… 120 lat kościoła Sagrada Familia, czyli Świętej Rodziny, czyli taki ichniejszy Licheń. Punkty wodopojowe znajdują się niemal równo co 5km. Ile to wody się zmarnuje, dają małe buteleczki, zamiast trochę w kubku. Następnie konkurs rzutem półpełną butelką do kosza. Jest, nawet wpadła, efektownie odbijając się od obręczy. Chyba nawet były izotoniki, ale nie byłem nimi zainteresowany. Wyprzedzam gdzieś jednego Polaka, również koszulka narodowa, krótkie: Cześć! Następnie pojawia się kolejny Tomek, również życzę powodzenia w biegu, w pobliżu łuku triumfalnego kiwam do pań stojących przy trasie z flagą biało-czerwoną, niczym na meczu. Odwdzięczają się gromkim skandowaniem POL-SKA! i wymachiwaniem flagą. Nie sposób się nie uśmiechnąć, no no, tak naprawdę, to poczułem się jak olimpijczyk w 1992. Do prawie 10km trzymam tempo nie przekraczające 4:07min/km, po półmetku będę chciał je stopniowo zwiększać. Właśnie w okolicach półmetka kolejny charakterystyczny punkt miasta, tym razem przebiegamy u stóp nowoczesnego wieżowca w kształcie, hmm pocisku? Zacząłem już doganiać zawodników ze strefy czerwonej, cały czas niekończące się wyprzedzanie, to z lewej, to z prawej i zupełnie nie ma się na to, by się jakoś przerzedziło. Jak fajnie mają ci czarni na przodzie (ha, ha, w sumie nawet jakichś murzynów też gdzieś po drodze udało mi się wyprzedzić), że mają trochę luzu wokół siebie. Przyśpieszam ostatnie kilka kilometrów biegnę już poniżej 4:00min/km wchodząc już chyba w trzeci zakres. Zawracam Av.Diagonal, która biegnie przez centrum po przekątnej i lecimy w stronę nabrzeża. Czuję już coraz większe zmęczenie. Widzę, że teoretycznie mógłbym jeszcze powalczyć o zejście poniżej 1:25, wcześniej na to nie liczyłem (taki cel zostawiłem sobie na półmaraton warszawski), może gdybym na wcześniejszych kilometrach, to wiedział to bym z siebie wykrzesał więcej sił, teraz już chyba trochę za późno, ale staram się zawalczyć na finiszu. Meta usytuowana jest w tym samym miejscu, gdzie start na Pujades przy parku. Już nieźle zziajany, wpadam na metę, czas 1:25:07, czyli średnie tempo 4:02min/km , na ostatnim kilometrze miałem tempo 3:46min/km. W sumie jest przyzwoicie. Wreszcie można odsapnąć, trochę się zmęczyłem, chociaż nie do końca pobiegłem na 100%, średnie tętno wydaje się być ze 2 uderzenia na minutę niższe, niż wynika z teorii. To dobrze, że jest jeszcze rezerwa, przyda się na kolejne zawody. Od linii mety przechodzimy bulwarem pod łuk triumfalny (dla niektórych pewnie dosłownie), tu kolejne bramki z napojami, medalami, bananami i mandarynkami i… zwrotem czipów. Nie było chyba losowania nagród wśród uczestników, zdziwiłem się, że nie było też pryszniców, dla chętnych były masaże. Poza tym zostaje jeszcze pamiątka w postaci koszulki sportowej z zawodów. W uzupełnieniu statystycznym: zająłem 648 miejsce na przeszło 12 tys uczestników, wśród 35 Polaków byłem nawet najszybszy, ale to już klasyfikacja nieoficjalna. W ogóle to na liście startowej było zapisanych ponad 14 tys osób: 6 tys Hiszpanów, 5 tys Katalończyków i 3 tys obcokrajowców, z czego najwięcej Francuzów, którzy mieli najbliżej (ponad 700). Cwaniaki z tych organizatorów, trochę mnie wkurzyli, bo dostałem na e-maila propozycję kupna swoich zdjęć, w najtańszej wersji przeszło 40zł za 1 zdjęcie. Swoją drogą ciekawie to zrobili, nie muszę szukać się wśród tysiąca zdjęć w internecie, tylko zapewne wykorzystując odczyt tekstu z numerów startowych na obrazach, wysłali uczestnikom tylko ich zdjęcia.

 

Jeszcze taka refleksja biegowa, nie dotycząca już tylko i wyłącznie samych zawodów. Jakże pełno tam widać biegaczy na co dzień! Na ulicach, w parkach, nad morzem, za miastem, wszędzie! Widać, że ludzie kochają tam nie tylko piłkę nożną (swoją drogą szkoda, że nie udało mi się pójść na mecz FC Barcelony, czy chociaż Espanyolu), ale naprawdę jest tam moda na sport. Wśród biegaczy widać nie tylko młodych, wysportowanych, ale też ludzi nieco starszych z brzuszkami. U nas, mam wrażenie, że sporo ludzi nawet chciałoby zrzucić trochę kilogramów i spróbować wyjść pobiegać, ale zwyczajnie się wstydzą, co sobie sąsiedzi pomyślą. Tam jakoś tego nie widać.

 

Sama Barcelona i okolice, po których podróżowaliśmy, zasługuje na uznanie. Podobnie, jak w Łodzi, również w Barcelonie dużo jest ciekawej architektury secesyjnej, ładnych parków, pałaców. Warto polecić pobliskie góry Montserrat z klasztorem na 1000m n.p.m., na który można też dojechać pociągiem z miasta i następnie kolejką na górę. My zwiedziliśmy również m.in. Tarragonę , 90km na płd.-wsch. miasto z zabytkami z czasów rzymskich, kilkusetletnie klasztory w Santes Creus i Poblet, czy średniowieczne miasteczka Solsonę i Montblanc. No i te góry, z dziećmi mogliśmy jedynie je „liznąć”, ale piękne niczym Beskidy, choć jakże inne. Dla nas jest to kraj na pewno atrakcyjny turystycznie, inny klimat (mieliśmy w lutym średnio 12 stopni, sucho, bez deszczu), roślinność z mandarynkami tak pospolitymi, jak u nas jabłonie, odmienna i ciekawa architektura. W drugą stronę, mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego też zachwyciłaby u nas bujna zieleń lasów na wiosnę, błękit jezior mazurskich, czy malownicze szachownice pól na Roztoczu.

Do zobaczenia na zawodach w łódzkiem!

Rafał Kazimierczak

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Powiązane Posty