Wichrowych Wzgórz Triathlon Poznań!

Osiedle Wichrowych Wzgórz- tak się nazywała dzielnica, gdzie nocowałem z soboty na niedzielę przed Challenge Family Triathlon Poznań. Idealnie oddaje istotę zmagań na dystansie połowy ironmana w tej wspaniałej imprezie. Międzynarodowej sławy seria u nas?

Zanim opiszę samą imprezę, warto wspomnieć czym się wyróżniała. Tegoroczna odsłona triathlonu w Poznaniu należała do cyklu Challenge Family- w skrócie to konkurencja serii Ironmana. Challenge Family to 44 triathlony w 21 krajach świata. Gdy na początku października zeszłego roku siedząc rano w pracy i przeglądając strony poświęcone triathlonowi natrafiłem na informację, iż Challenge zagości w Polsce od razu postanowiłem się zapisać. Pół godziny po ogłoszeniu tego faktu na liście startowej było już ok. 200 osób…

Triathlon w Poznaniu, podobnie jak m.in. w Sierakowie, Szczecinie, Kołobrzegu czy Przechlewie należy także do cyklu Enea Tri Tour. Imprezy spod ich szyldu charakteryzują się organizacją na najwyższym, światowym poziomie (zdaniem osób, które widziały triathlony w innych krajach). Tegoroczna odsłona triathlonu Poznań została przygotowana wspólnie przez Enea i Challenge. Co wyszło z tej mieszanki? 

Cały świat w Poznaniu. 

Popularność serii Challenge czuć było od przybycia na miejsce. Jednym z moich marzeń jest start w którejś z prestiżowych zagranicznych imprez, typu Challenge Roth. Miałem wrażenie że nie jestem w Polsce- wszędzie było słychać obce języki- co piąty zawodnik był zza granicy. Przybyła też światowa czołówka, m.in. zawodnicy z RPA. 

Na odprawie technicznej przywitał nas szef serii Challenge, Zibi Szlufcik, z pochodzenia nasz rodak. Przybył też znany amerykański konferansjer serii Challenge, który w sposób wręcz niesamowity zagrzewał zawodników do walki. 

Do tej pory startowałem w trzech olimpijkach (1,5/40/10) i dwóch połówkach ironmana (1,9/90/21). Względem poprzednich imprez największą zmianą, atrakcją i ciekawostką była organizacja zmian z pływania na rower i roweru na bieg. Do tej pory wszystkie rzeczy zostawiało się w koszyku przy rowerze. Tutaj wprowadzono system worków. Po wybiegu z wody brało się worek z rzeczami rowerowymi i w namiocie przed strefą zmian zrzucało piankę, przebierało w ciuchy kolarskie (lub zostawało w stroju triathlonowym, jak ktoś miał na sobie). Następnie wbieg do strefy, za rower i na trasę. Po etapie kolarskim odstawiało się rower i biegło do kolejnego wieszaka, gdzie były rzeczy biegowe. Znów w namiocie przebranie- i ogień!

Niedziela przywitała nas niską jak na tą porę roku temperaturą, ok 15 stopni oraz wiatrem porywającym psy z ulicy. Wiało wzdłuż Malty dzięki czemu do przejrzystości wody na poziomie 10 centymetrów dołączyły wysokie fale.

Przed startem organizator zapewnił pokaz grupy Żelazny- oj robiło to wrażenie! Później okazało się, iż pokaz był pod dużym znakiem zapytania ze względu na silny wiatr… 

Ze względu na dużą liczbę startujących, około tysiąca, zostaliśmy podzieleni na grupy wiekowe i startowaliśmy kilkoma falami w odstępie pięciu minut.

Najcięższe pływanie…

Sam start przebiegał z wody. Do linii trzeba było dopłynąć ok 200m. Sygnałem do startu był strzał z armaty. Po tym nastąpiła standardowa ,,pralka” (zagotowana woda przez 300 startujących osób w jednym momencie na małej przestrzeni) co w połączeniu z falami dało wrażenie kąpieli w jacuzzi! Popełniłem błąd ustawiając się z tyłu- jestem stosunkowo dobrym pływakiem przez co musiałem męczyć się z wyprzedaniem wolniejszych praktycznie całą drogę. Do tej pory ustawiałem się z boku i wyprzedzałem całą grupę po zewnętrznej, jednak tutaj szerokość była ograniczona murkiem i na taki manewr zwyczajnie nie było miejsca. Mimo to dogoniłem kilku zawodników PRO, startujących 5 minut przed nami… 

Ciekawostką byli kibice na brzegu- ponieważ płynęliśmy wzdłuż Malty, ok 20 metrów od brzegu, kibice szli wzdłuż i dopingowali pływających. Na pewno bliskość lądu dawała pewność osobom mającym problemy z lękami na otwartych przestrzeniach. Brzeg ułatwiał też nawigację- podstawową rzecz na pływaniu, tutaj ciężko było nie zauważyć iż płynie się nie tam gdzie trzeba. 

Każdy triathlon to nowe doświadczenie. Tak na dobrą sprawę mamy tutaj do czynienia z czterema dyscyplinami- prócz pływania, kolarstwa i biegania jest sam…triathlon, czyli łączenie wszystkiego w całość. Dochodzą też strefy zmian. Innymi słowy- w przeciwieństwie np. do samego biegania, gdzie po prostu musimy stanąć na linii startu, ruszyć przed siebie i osiągnąć metę jak najszybciej, w triathlonie spotykamy się z ogromną liczbą zmiennych. Mimo przeczytania kilku książek, śledzeniu prasy, stron czy blogów triathlonowych do tej pory na wszystkich 6ciu triathlonach w których brałem udział coś mi się przytrafiało- tak nabiera się doświadczenia. Nie inaczej było tutaj. Przed startem zafundowałem sobie krótką rozgrzewkę ramion. Okularki wrzuciłem do czepka dostarczonego przez organizatora tak, aby mi nie przeszkadzały. Tuż przed wejściem do wody, gdy je zakładałem okazało się, że do czepka było nawalone… talku. Okulary były całe białe, gumki które powinny ,,przykleić” się do twarzy, straciły swoje właściwości. Próbowałem  wytrzeć je o piankę ale dużo to nie dało- w wodzie płukać nie chciałem, bo zmyłbym powłokę przeciw parowaniu. W efekcie miałem nieszczelne okularki, kilka razy musiałem przekręcać się na plecy żeby wylać wodę… Po kilometrze problem na szczęście ustał…

Po wyjściu z wody  zanotowałem czas 37 minut  (gdzie ,,normalnie” pływam w okolicy 30-tu, mimo to uzyskałem 171 czas na ok. 1000 startujących co potwierdza że warunki były naprawdę ciężkie) i popędziłem do strefy zmian. Bez przygód przebrałem się w ciuchy rowerowe i pognałem na trasę kolarską.

Najcięższe kolarstwo….

Na etap kolarski składały się dwa kółka 45 kilometrów po płaskiej trasie z Poznania do Wrześni. Jadąc od Poznania już wiedziałem- jak to mówi ksiądz Natanek- że coś się dzieje. Jechało się lekko i na luzie utrzymywało prędkość ponad 40km/h. Ale wystarczyło zerknąć na poprzewracane barierki, połamane gałęzie i ludzi ganiających swoje czapki żeby domyśleć się w czym rzecz. Nie wspominam o minach zawodników jadących w przeciwnym kierunku… Po nawrocie wiatr mało nie zerwał mi kasku z głowy… Serdecznie współczuję osobom na rowerach bez lemondek- widziałem że w niektórych momentach musieli wstawać na pedały, inaczej nie byli w stanie jechać. Sam miałem poważne wątpliwości jak pójdzie mi bieg-  ostatni odcinek 22,5km był cały czas pod czołowy wiatr, gdyby wiał w przeciwnym kierunku byłoby nieco lżej- można by było nieco ,,odpocząć” przed ostatnim etapem. 

Posiadam rower czasowy z dyskiem. Zdecydowałem się zaryzykować i mimo tego tajfunu założyć pełne koło. Problemem są zawsze boczne podmuchy wiatru- pojawia się trudność w utrzymaniu kierownicy i można się zwyczajnie wywalić. Na szczęście wiatr wiał pod kątem 45 stopni raz w plecy raz w czoło, dzięki czemu podmuchy nie były aż tak straszne. 

Sam etap kolarki poszedł mi- moim zdaniem- bardzo dobrze. Uzyskałem w tych warunkach czas 2:46. Czułem, że noga podaje idealnie, gdyby nie wiatr bez najmniejszego problemu zbiłbym 2:30. Po dotarciu do strefy zmian z wielkim zaskoczeniem zauważyłem, że jest niewiele rowerów. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że w kolarstwie, które do tej pory było moją najsłabszą stroną- zrobiłem postęp. Uzyskałem 382 czas (przypomnę- na 1000 startujących) co jest dla mnie wielkim sukcesem. 

Najłatwiejsze bieganie…

Po rowerze przychodzi oczywiście czas na bieganie. Po tak ciężkim etapie kolarskim byłem pewien obaw co do ostatniego etapu triathlonu…

Zanim opiszę jak poszło, dodam jakie problemy spotkały mnie w Sierakowie, pod koniec maja, również na dystansie połowy ironmana. Podczas etapu biegowego, w okolicy 5tego kilometra złapały mnie bardzo mocne skurcze mięśni czworogłowych. Musiałem kucnąć i nie mogłem wstać! Mimo wypicia trzech szotów magnezowych, pozostałe 16 kilometrów musiałem truchtać i co jakiś czas zatrzymywać się na rozciąganie. Problemem nie okazał się niedobór magnezu, jak początkowo sądziłem, ale ogólne odwodnienie i brak elektrolitów. Na rowerze wypiłem mniej niż litr wody i nie wypiłem izotonika- dobrze, że skończyło się tylko na skurczach!!!

Ponieważ żele i izotonik przyjmowane w jednym czasie strasznie zasładzają, poza tym taka mieszanka może wywołać niekontrolowane wystrzały w przestrzeni między plecami a siodełkiem, postanowiłem spróbować tabletek z solami i elektrolitami. Naturalnie najłatwiej jest odżywiać się na rowerze, pomaga tu też to, iż jest to najdłuższy etap triathlonu. Dlatego zaplanowałem, że co 10 minut wypiję 4 duże łyki wody (łącznie ok 1,5 litra) a co 20 minut przyjmę tabletkę z solami na zmianę z żelem. 

Jednak cały czas z przerażeniem patrzyłem na to, co będzie za kilka minut- bieg po takim szatańskim wietrze. Czy znów rozwalą mnie skurcze? 

Odstawiłem rower do strefy, pobiegłem do wieszaka, wziąłem worek z ciuchami biegowymi. Usiadłem w namiocie, zdjąłem kask, buty, otwieram worek….a tu kogoś ciuchy!!! Pomyliłem worki i zabrałem numer 207 zamiast 217. Ciekawe ile osób jeszcze zrobiło taki numer…

Założyłem buciki i rura na trasę- dosłownie! Drugi raz w życiu na triathlonie nie miałem uczucia zdrętwiałych nóg, podobnego do zejścia z ,,tronu” po godzinnej posiadówie! Prócz ćwiczenia zakładek (biegania po kolarstwie) pomogło tutaj odżywianie na rowerze. O skurczach nie mogło być mowy, mimo iż nie przyjąłem żadnego magnezu po drodze. Biegłem od początku tempem w okolicach 4:30, tętno 150 więc był jeszcze zapas, który zostawiłem sobie na później. 

Niestety później nie było. Na 11tym kilometrze przy małym podbiegu coś mi przeskoczyło w stopie powodując mocny ból. Stanąłem, rozciągnąłem, próbowałem biec dalej- i lipa. Ból nie mijał. 

I tutaj mała dygresja odnośnie tego, jak zmienia się punkt widzenia sportowca amatora, jeśli stawia sobie wymagające ale osiągalne cele. Pamiętacie biegi w Lesie Łagiewnickim z cyklu przygotowań do Maratonu Warszawskiego? Początkowo dystans wynosił 5km, parę tygodni później 10km, 15km itp. Wtedy miałem swój debiut. Pamiętam dobrze moje obawy- szykowałem się do tej piątki z trzy miesiące, wiedziałem że jakoś podołam, najwyżej przejdę. Ale 10km? Oj to już był wyczyn! Przebiec 10km bez przerwy, jeszcze na zawodach! Czy 3 miesiące treningu wystarczą? Toż to 10km! Tyle co ze Zgierza do Strykowa!!!

W niedzielę złapałem kontuzję stopy, która praktycznie nie pozwoliła mi biec. Ale została mi sama końcówka, końcóweczka triathlonu, dosłownie stało się to tuż tuż przed metą- na około 10 kilometrów przed końcem!!! Najwyżej dojdę pieszo 🙂

Na zmianę truchtałem i szedłem. Uzyskałem czas 1:58. Trudno, następnym razem będzie lepiej (mówię tak sobie po każdym triathlonie). 

Całość zajęła mi 5:33 co mnie uplasowało na 457 miejscu. Wiem, że ze spokojem mogę celować w zbicie 5 godzin w kolejnej ,,połówce”, co jest moim tegorocznym celem. 

Startujemy za rok?

Ogólnie imprezę oceniam na 5+. Jest to absolutny ,,must be there” każdego triathlonisty- świetna atmosfera, czołówka zawodników, fajna trasa- nic dodać, nic ująć. Jedyne co mnie (i jak się okazało większość startujących) denerwowało to kurtyny wodne, ustawione w najwęższych miejscach. Nie dość że było za zimno na takie atrakcje a nie dało się ich ominąć to robiły wielkie kałuże i po kilku przebiegnięciach nawet bokiem- w butach była chlapa. Żeby nie było że kończę jakimś narzekaniem pochwalę jeszcze pakiet startowy- prócz ulotek dostaliśmy żele, izotonik, koszulkę na której były nadrukowane nazwiska wszystkich startujących oraz świetny, duży plecak. Nie wspominam nawet o pięknym medalu… Na strefie finishera prócz masażystek czekało piwo, lody, ciasto i hamburgery. 

Uważam że takie imprezy są zdecydowanie warte ceny, jaką za nie płacimy. Opłaty za start są kilka razy wyższe niż za duże imprezy biegowe jednak na każdym kroku widać na co poszły te pieniądze. Chcemy triathlonów na poziomie światowym- zdecydowanie je mamy!!!

Pozdrawiam

Jakub Stefankiewicz

Powiązane Posty