Marzenia się spełniają – debiut Krzysztofa Józefowicza w Ironman!

Są późne lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia. Uczniowie jednej z końcowych klas podstawówki (wówczas jeszcze ośmioletniej) rozmawiają na temat nadludzi, którzy ukończyli abstrakcyjny dystans Ironman’a. Nie pamiętam skąd dotarła do nich ta wiadomość; czy był to tak poczytny wówczas Świat Młodych czy tygodnik Razem , a może jeszcze inne źródło.  Pamiętam jak dziś, że wydawało się to zupełnie nieosiągalne, żeby ukończyć tyle, tak wyczerpujących dyscyplin w jednym dniu i podporządkować temu celowi całe swoje życie. Uważaliśmy tych śmiałków za ludzi porywających się na coś niewykonalnego i trochę ze spaczoną psychiką. W polskiej rzeczywistości nie było takich wzorców.  Jak można tyle trenować?.  Jaki trzeba mieć organizm żeby to wytrzymać?. 

Mija 35 lat i oto przed 7.00 rano stoję nad brzegiem jeziora na starcie w Borównie przypominając sobie tamte rozmowy, myśląc przy tym co ja tutaj robię, przecież nie jest nadczłowiekiem. 

Po kolei.

Tydzień poprzedzający start to poziom stresu jakiego nie zaznałem jeszcze w startach sportowych. Wszystko działo się jakbym oglądał siebie w jakimś filmie, jakbym patrzył na siebie z boku. Plus huśtawka nastrojów moich i wyczerpanej już mną Rodziny. Jeszcze nieco wcześniej w sensie kilka tygodni  wstecz poziom objętości treningów z jakimi też nie miałem wcześniej do czynienia.  Zwłaszcza jako osoba normalnie pracująca. W końcu 10-14 godzin treningów w tygodniu to ogromna ilość czasu. I związane z tym wyrzeczenia; żywieniowe również. Od mniej więcej roku trening ukierunkowany został na start w Borównie. Wszystkie inne starty były tylko etapami w dotarciu do celu. Wykorzystywałem do tego  swoje wcześniejsze doświadczenia, internet, rozmowy ze znajomymi oraz na ostatnie 8 tygodni adoptowałem na swoje potrzeby plan zamieszczony w Triathlete. Wykonałem go w 90%. 

Woda. Tej się zawsze nieco boję i idzie mi zdecydowanie najgorzej. Tym bardziej czekając na start jestem poddenerwowany i intuicyjnie odpowiadam na żarty rodziny czy znajomych, myślami jednak jestem zupełnie gdzie indziej. Patrząc na Żonę zastanawiam się kto z nas za chwilę startuje? Jest chyba jeszcze bardziej zestresowana ode mnie. Okazuje się, że start będzie nieco opóźniony ponieważ nocny wiatr zniósł bojkę nawrotową na drugi brzeg. Faktycznie po pięciu minutach startujemy. Mało nas, ale dzięki temu praktycznie nie ma walki wręcz. Dosyć szybko łapię rytm i próbuję pływać w nogach innych zawodników. Na tym etapie jest to dopuszczalne. Przede mną 4 pętle. Już pod koniec drugiej dubluje mnie zwycięzca; chwilę później ta sama sytuacja z kolejną grupą z czołówki; tym razem mija mnie 6 osób. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Koncentruję się na złapaniu rytmu i czekam na ostatnie okrążenie. W końcu jest. Wychodzę z wody i biegnę do T1, po drodze słyszę od syna: jest ok masz czas 1.48. Myślę sobie to niezła lipa, a nie ok. Liczyłem na wynik ok 1.30 może szybciej. Zwłaszcza, że całość przepłynąłem kraulem. Przy przebieraniu się w strój rowerowy, słyszę jak zawodnicy przekrzykują się, że coś nie tak było z dystansem, ze garminy pokazały, ze przepłynęliśmy więcej o 800 lub 1000m. No nieźle, ale pewnie zrobili to wszyscy i każdy ma w związku z tym jednakowe szanse – odpowiadam (później okazało się, że bojki były źle zamocowane i wiatr znosił je w trakcie wyścigu).

Teraz już jestem myślami na rowerze, bojki nie mają żadnego znaczenia i zastanawiam się co zjeść żeby nadrobić dodatkowe 20 minut pływania. Jakby nie patrzeć to najbliższe 6-6,5 godziny trzeba będzie pokonać w samotności. Nie wolno mieć nic na uszach, czyli jazda bez muzyki. Nawet nie ma z kim pogadać bo drafting zabroniony.   Początek to nerwowe spojrzenia na pulsometr. Czemu nie spada tętno? 170-180 uderzeń to stanowczo za dużo. Po 15 minutach jest wszystko zgodnie z planem. Normuję tętno na poziomie 120-130 i pedałuję przed siebie. Na moje bezpieczne 140-145, żeby się nie zakwasić nie mam odwagi na tym dystansie.  Ale wieje, masakra. Za ciepło też mi nie jest. Jak wytrzymują Ci ubrani tylko w stroje startowe ? Ich czerwona skóra mówi sama za siebie. Żeby nie zwariować  „rozmawiam” z wolontariuszami na nawrotkach w stylu ‚nieźle wieje’ albo ‚daleko jeszcze?’. Odpowiedzi oczywiście nie oczekuję. Kilka razy mijam ‚moich kibiców’; słychać ich z kilometra. Nie sposób przeoczyć. Generują hałas startującego odrzutowca. W piątej godzinie jazdy (7 godzina wysiłku) dopada mnie niezły dołek. Rozklejam się jak baba na dobre pół godziny. Zwariowane myśli w stylu „po co Ci to?”, „zrezygnuj” są nie do odsunięcia. W końcu rozmawiam ze sobą po męsku i w kilku żołnierskich słowach motywuję się do dalszego wysiłku przegryzając przy tym kolejne żelki, bo może brakuje mi energii, a może to wpływ dodatkowego pływania? (co jadłem na końcu tekstu). Kryzys tak szybko mija jak się pojawił. Jadę już  jednak odrobinę wolniej myśląc  o biegu, a i wiatr jakby się wzmógł. Regularnie jem i piję pamiętając zwłaszcza o najważniejszych dwóch pierwszych godzinach roweru. W końcu po 6 godzinach i 40 minutach pojawia się strefa zmian. Zsiadam z roweru i ktoś zabiera mi go dosłownie spod nóg. Całą tą sytuacją jestem nieco zaskoczony i z początku odruchowo nie puszczam roweru, dopóki nie dociera do mnie że to wolontariuszka. Biegnę po worek z rzeczami do biegania i zmieniam wszystko oprócz slipek. Komfort przede wszystkim. Żelki w kieszonki i na ostatni etap . 
Na pierwszych metrach biegu łapię jeszcze pas z bidonami, mp3-kę i na trasę. Tutaj juz zdaję się już tylko na stoper. Od początku biegnie mi się wręcz rewelacyjnie, chociaż boję się ściany. Biegnę jednak, sądząc po międzyczasach zdecydowanie powyżej 6 min/km. Do 21 km nie odważam się przyśpieszyć ani odrobinę. Od tego momentu wiem, że mam wszystko pod kontrolą i nic się nie może już wydarzyć. Na stadionie, który mijamy sześć razy jeszcze toczę mały, oczywiście sympatyczny akademicki spór z wolontariuszką o kolor frotki na nadgarstek oznaczający kolejne 7 kilometrów – nie chcę tego samego koloru – takie zajęcie myśli czym innym niż bieg. Przyśpieszam zdecydowanie i zaczynam wyprzedzać pojedyńczych zawodników. Jak działa na morale takie wyprzedzanie nie muszę nikomu udowadniać. Ostatnie 10 kilometrów biegu to niesamowita radość. Maraton w czasie 4,24 absolutnie mnie satysfakcjonuje. Nie miałem żadnej ściany po 30 kilometrze; nie musiałem ani przez chwilę iść, tylko bieg.  Meta na stadionie po tartanowej bieżni przy sztucznym oświetleniu wydaje się być wymarzona na taką chwilę – ukończenia Ironmana. Po 13 godzinach i 6 minutach (z dodatkowym pływaniem)  jestem na mecie w objęciach najbliższych. Mam wrażenie, że pierwszy maraton i pierwszy triathlon na dystansie 1/2 kosztował mnie na mecie znacznie więcej. Ale to może tylko euforia. Odcina mnie dopiero w hotelu i to dosłownie z objawami jakie widziałem w TV u chorych na malarię. Dwie godziny snu pozwalają jednak na powrót do świata żywych. 
 

Ps. 

Co jadłem?

Przed pływaniem oprócz lekkiego śniadania o 4.30, woda i żelek enervit pre 

Rower: jedzenie i picie co kilka minut. Razem 12 żelków powerbar, baton power bar, 2 batony corny, czekoladka, półtorej dużej bułki z serem i szynką dla zmiany smaku. 1,5 litra izo własnej produkcji (na 0,7 l wody łyżka miodu, pół cytryny, odrobina soli i w tym przypadku też maltodekstryna również firmy enervit), 2,5 l wody, 2 tabletki z minerałami enervit, 2 banany przyjmowane po pół

Bieg: 6 żelków enervit (rozwodnione) w tym od 30 km z kofeiną, 3 tabletki z minerałami jw.,  banany przyjmowane po pół, prawie 2 l izo jak wyżej, ok 1 l wody.

Przygotowania trwały od zera w pływaniu kraulem ok 5 lat. Ostatni rok to jedyny cel IM. 

W okresie od wiosny w ramach przygotowań przejechałem na rowerze ponad 5000 km, przebiegłem ok. 600 km i przepłynąłem ok. 120 km plus inne treningi ogólnorozwojowe. 

Max dystans na pojedynczym treningu to: pływanie na basenie 3000m (w jednym kawałku), rower 150km, bieg 25km. Wykonane około miesiąca przed startem. 

Warto było. Czy powtórzę IM nie wiem. Na pewno dalej będę startował w triathlonie.

Pozdrawiam

Krzysztof Józefowicz 

Powiązane Posty