2-ga Wycieczka do Powidza na Samsung Knox Triathlon-IT – „zaliczona”*

Tym razem do Powidza wybrałem się z synem, tak jak rok temu dzień wcześniej. Plan na czwartek zrealizowaliśmy w 100%, przygotowaliśmy kemping, zaliczyliśmy* pasta party i mecz Polska Niemcy z projektora w hotelu. W nocy oraz w piątek po 9-tej ponownie zaczęło padać, wichura kładła namioty organizatorów, przewracała stojaki i ogrodzenia. Zapowiadały się trudne warunki, ale przecież nikt nie mówił, ze będzie łatwo.

Odprawa techniczna, rozgrzewka i … nie ma to, jak niespełna pół godziny przed startem spaść ze schodów obijając rękę, nabijając 2cm guza na głowie i najgorsze: tłukąc żebra/plecy. Jak tak sobie leżałem na schodach, nadbiegający koleś krzyknął: „nie ruszaj się, nie wstawaj”. Chyba moja głowa i schody zrobiła na nich wrażenie, ale większy problem był z plecami, przy głębszym wdechu, skłonach oraz mocniejszych ruchach czułem „pewien dyskomfort”. Woda ciepła (ok. 20st), po starcie pierwszą fazę walki w tłumie wspominam względnie pozytywnie, nie dałem się podtopić. Ale po chwili okazało się, że „znacznie częściej” niż zwykle muszę nabierać powietrze i do tego „trochę” się męczę, a to było jeszcze przed pierwszą bojką i wtedy jeszcze nie wiało. Potem było już tylko gorzej. Podsumowując pływanie: wydawało mi się, że od zeszłego roku minimalnie się poprawiłem (tak przynajmniej wynikało z czasów na basenie), a teoretycznie ten sam dystans przepłynąłem teraz przeszło 2.5minuty dłużej. Fakt, że warunki były trudniejsze. Kuba coś wspomniał, że bojki mogły być ciut dalej, ale i tak u mnie coś nie pykło. Tak czy siak pływanie położyłem totalnie, wychodząc z wody na 45tej (Filip powiedział mi że jestem ok. 50ty) pozycji – nie napawało to optymizmem. Po zmianie pływacko rowerowej zyskałem trochę (11 pozycji, awans na 34) dzięki braku pianki oraz strategii przygotowywanej na wariata przedostatniego wieczoru – montażu nosków i decyzji o jeździe rowerem bez SPD’ków w butach biegowych. Ze względu na dość późne wyście z wody, na trasie rowerowej musiałem radzić sobie sam. Dogoniłem na chwilę dwóch kolesi z jednej firmy, ale poza moją 5-cio kilometrową zmianą pod wiatr (z zachętami do współpracy) nie doczekałem się wsparcia. Na końcu prostej na której dało się zyskać jadąc za kimś, wypoczęty koleś wyjechał przede mnie i krzyknął „teraz ja poprowadzę a potem się zmienimy” i mi odjechał. Po rowerze, na którym wykręciłem średni czas (9-ty wynik) awansowałem na 17e miejsce, zmiana rowerowo biegowa była błyskawiczna (zdjęcie kasku, odstawienie roweru, bez zmiany butów) dała awans o jedno oczko – zyskałem kilkanaście sekund. Zaczęła się moja koronna konkurencja – bieg i czas na odrabianie strat. Trasę znałem dobrze, idealna dla mnie, pofałdowany przełaj z jednym poważnym podbiegiem, z piachem, miękką głęboką trawą (wszystko razy dwie pętle). W pierwszej 20-ce zawodów różnice czasu na niespełna 5-cio kilometrowej trasie biegowej przekroczyły 6 minut (czyli tyle, ile straciłem do najlepszych pływaków). Zaczynając bieg nie miałem pojęcia który jestem, ile mam straty do najbliższych konkurentów. O dziwo – jakoś mało ludzi udało mi się wyprzedzić na pierwszej pętli. Okazało się, że moja strata czasowa do głównej grupy była bardzo duża. Ale już na drugiej pętli, która zaczynała się od podbiegu (mordującego niektóre osoby), zacząłem wyprzedzać „konkurentów” biegaczy. Niestety znowu nie wiedziałem, czy to są zawodnicy z mojego dystansu (SPRINT) czy z olimpijki. Na kilometr przed metą napotkałem znajomych z trasy rowerowej, którzy wykorzystali moje frajerstwo, więc ze sporą satysfakcją ominąłem ich słysząc okrzyk: „spokojnie, piwa na mecie wystarczy dla wszystkich” (nie skomentowałem, ugryzłem się w język, poza tym wracałem do Łodzi samochodem). Na mecie pojawiłem się 4 minuty później niż rok temu, na osłodę wygrywając etap biegowy, zajmując 8-sme miejsce w generalce i 2-gie z kategorii M40 i 2-gie drużynowo z „Asseco Active Team”. Podczas dekoracji okazało się, że łączny czas mojego pobytu w strefach zmian nie był najdłuższy – o 3s przegrałem puchar za najszybsze zmiany, ale na pocieszenie dostałem voucher 500zł na bikefitting (Warszawa, Kraków, ktoś może reflektuje?). 

Po zeszłorocznym debiucie i jakby nie było sukcesie: 

Półrocze 3-ch debiutów Piotra Rosiaka

plany na tegoroczny występ były ambitne, wiedziałem, że zeszłoroczny zwycięzca jest całkowicie poza zasięgiem, liczyłem się z tym, że pojawią się nowi mocni gracze oraz że mocne warunki postawią zeszłoroczni konkurenci (m.in. BeTeZiak Kuba oraz kolega z pracy Sławek). Ale po głowie chodziło jakieś końcowe podium lub wygrana w wiekówce. Nic z tym planów nie udało się zrealizować. Nie da się ocenić, na ile w realizacji przeszkodził wypadek sprzed startu a ile dyspozycja dnia i ogólna forma.

Po telefonicznej informacji o „schodach”, żona zaproponowała, że pojedziemy na RTG, ale w lodówce miałem chłodny „izotonik” który częściowo uśmierzył ból. Pobudka w sobotę przekonała mnie, że jednak wypadałoby się pokazać lekarzowi. Szybka rezerwacja wizyty u internisty. Mając do wyboru 8:30, 9:40 i 10:40 wybrałem tę ostatnią, bo inaczej nie udałoby mi się zaliczyć* Parkrun’a. Jadąc do lekarza, 5 minut przed wizytą zacząłem się zastanawiać, czy powinienem się udać do internisty, czy do ortopedy (na ew. zmianę było już za późno). Pani doktor po oględzinach stwierdziła, że chyba pękniętego żebra nie mam, bo by wtedy bardziej bolało 😉 a do tego leczenie i tak jest takie samo, bo przecież całego mnie w gips nie włożą – trzeba smarować, czekać i nie kasłać żeby nie bolało. Parę dni ma poboleć i przestanie. Czekam…

* zaliczyć (w różnych odmianach) – z premedytacją użyłem tych słów, irytuje mnie gdy ktoś mówi/pisze: „start w xxx zaliczony”, kojarzy mi się to z jakimś obowiązkiem, zalicza się egzaminy, testy, sprawdziany w szkole a udział w imprezach np. sportowych bierze się z własnej woli, z ochotą i radością. No chyba, że chcemy podkreślić, że nic więcej poza „zaliczeniem” nie miało miejsca. No i sprostowanie: jedyne co w Powidzu zaliczyłem, to upadek na schodach, a cały wyjazd i zawody traktuję jako kolejne miłe doświadczenie. Spędziłem trochę czasu z synem. Nauczyłem się, że schody na deszczu bywają śliskie, gdyby syn wywinął takiego orła to bym ochrzanił i nazwał pierdołą. Na dekoracjach nasza drużyna Asseco Active Team bawiła się świetnie, a do tego pokazałem, jak biega się w RYSIOTEAM. Czy wrócę do Powidza, możliwe (mam pewne sprawy do rozliczenia z tamtejszym jeziorem), ale już nie będę tam nic zaliczał.

Pozdrawiam

Piotr Rosiak

Powiązane Posty