LISTY Z WYPRAWY DO NOWEJ ZELANDII – 5 23 SIERPNIA 2015 R. „SZAKALE NA TRASIE”

Do Wellington nadciągnęliśmy 22 sierpnia i pierwszym naszym celem stało się biuro zawodów. Maraton odbywał się nie w samej stolicy, ale na jej obrzeżach, w dolinie rzeki Hutt, z miasteczka Lower Hutt do Upper Hutt – i z powrotem, więc już same nazwy sugerowały, że najpierw będzie pod górę, a później z górki. Biuro zawodów, start i metę zlokalizowano z robotniczym przedmieściu zwanym Petone, a centrum zawodów był gmach workers’ club, który organizował ściganie.

W biurze zawodów potwierdziły się nasze przypuszczenia: bieg był kameralny, organizowany w większości dla lokalnych biegaczy i to wcale nie tych najszybszych. Ścigano się na różnych dystansach, a na liście startowej maratonu, wśród 70 osób, odnaleźliśmy jeszcze jedno polskie nazwisko, przed startem spotkaliśmy Mikołaja – Polaka z Warszawy, który w krainie kiwi mieszka od 2 lat.

Jak przystało na robotnicze stowarzyszenie, a może zgodnie z lokalnymi obyczajami, pakiety były dość ubogie, składały się tylko z pogniecionych numerów z odręcznie dopisanymi imionami oraz pancernych agrawek,. Żadnych, ciastek, żeli, ulotek i dupereli.

Nazajutrz start o 8.00, więc pobudka o 6.00. Na szczęście nasz hotel znajdował się przy wyjeździe do doliny Hutt, więc wszystko poszło sprawnie. Możemy się przyznać, że z rozgrzewki zrezygnowaliśmy, bo i po co nam ona? Szymon kończący zapalenie Achillesa, Maciek po operacji pięty i Klaudia debiutantka, która 15 dni wcześniej pobiła rekord ciągłego biegu, osiągając dystans 15 km.

W dniu zawodów ucieszyła nas pogoda. Po tylu deszczowych dniach tym razem świeciło słońce, a że termometry doszły do czternastu kresek, z tej strony nie groziło nam żadne niebezpieczeństwo. Trasa okazała się być ciekawa, ale wymagająca. Do połowy było łagodnie pod górę i solidnie pod wiatr. Nawierzchnia: czasami asfaltowa ścieżka, częściej gruntowa. Najmniej przyjemne było przejście przez most (w dół, w górę, schodki, po moście, schodki w dół i pod mostem) oraz kilka kręciołów, czyli barier uniemożliwiających wjazd pojazdów na ścieżkę, w których trzeba było wykonać mini slalom. Były też bariery zwężające, w których bioderka cudownie obijały się o metalowe pałąki. Potem powrót tą samą drogą, więc jeszcze raz te same atrakcje, na szczęście było lekko w dół i wiatr wiał w plecy (choć nie zawsze, gdyż podczas przebiegania przez pole golfowe koło 40 km. dostawało się huragan w dziób). Napojem na trasie była tylko woda, żadnego jedzenia, więc radowaliśmy się, że z kraju zabraliśmy żele ALE, które pozwoliły nam dotrzeć do mety.

Każdy z nas maratońską przygodę z Nową Zelandią przeżył nieco inaczej. Niech więc każdy sam o niej opowie.

Maciek: To miał być mój 42. maraton w wieku 42 lat. Niestety – noga nie doszła jeszcze do pełni sprawności po kwietniowej operacji, braki treningowe miałem wyraźne, więc w zasadzie chciałem zawody po prostu ukończyć. Ruszyłem spokojnie, połówka wyszła w tempie ok. 5’15”, od 7 km. biegliśmy z Szymonem, dając sobie pięćsetmetrowe zmiany na podbiegach pod wiatr. Po nawrocie puściłem Szymona przodem, bo już czułem trudy biegu. Ucieszyło mnie spotkanie z mijaną Klaudią (choć zmartwiła jej dekalarcja, że odpada jej noga – po prostu żałowałem, że ominie mnie widowisko). Na zbiegu wciąż widziałem Szymona przed sobą, wyprzedzał konkurentów, więc ja też musiałem, a moje tempo schodziło nawet poniżej 5’00”. Koło 36 km. udało się go dojść, chwilę pobiegliśmy razem, a potem usłyszałem koło siebie miauczenie i wysyczane słowo: „skurcz”. Dalej więc biegłem sam, wyprzedziłem kolejnego rywala i zmierzałem do mety. Było ciężko, ale czułem, że nie padnę. Nie powalił mnie nawet wiatr w twarz na polu golfowym. Przy wbiegu do miasteczka były pewne problemy z oznakowaniem, straciłem nieco sekund, ale nikt z rywali nie był mnie w stanie dogonić. Wyszło 3.40.07 – jak na ten etap „kariery” wynik do przyjęcia. Bedzie lepiej, wszak jestem zawodnikiem młodym i perspektywicznym.

________________________________________

Szymon: To był jeden z niewielu biegów do których podchodziłem z tak wielką obawą. I nie chodzi tutaj o kwestię trasy, przygotowania czy formy. Na tydzień przed biegiem, podczas ostatniego dłuższego wybiegania moim nieodzownym towarzyszem stało się zapalenie ścięgna Achillesa. Pierwsze 2 dni były tragiczne, ledwo chodziłem, a myśl o biegu przyprawiała mnie o dreszcze. Kuracja tabletkami i maścią przeciwzapalną – Olfen, przyniosły jednak poprawę. W przeddzień biegu chodziłem i nie czułem bólu. Sam bieg był jednak wielką zagadką.

Można by się zastanawiać, czy nie powinienem zrezygnować. Pewnie wielu w tej kwestii zgodnie przytakiwałoby głową. Rozumiem taki punkt widzenia. Zdrowie przede wszystkim.  Ale z drugiej strony, gdybym nie spróbował i okazało się, że z nogą jest OK, miałbym do siebie spory żal. Nie po to lecimy na drugi kraniec świata, by wracać na tarczy nie podejmując walki. Start w maratonie został przesądzony.

W dniu startu standardowy „rytuał maratończyka”, a następnie szybki dojazd i nerwowe oczekiwanie. Nie rozgrzewałem się, jeżeli ból Achillesa miał wrócić, chciałem by jak najmniej cierpiał.

Maraton w Nowej Zelandii był moim pierwszym biegiem w którym ból towarzyszył mi od pierwszego do ostatniego kilometra. Początkowo delikatny, ale z każdym kolejnym kilometrem było gorzej. Ruszyłem na czas ok. 3:30, jednak tempo komfortowe dla Achillesa (szczególnie na asfalcie) było ciut wolniejsze dlatego też, nie chcąc go nazbyt przeciążać, zwolniłem. Po pierwszych kilometrach zobaczyłem, że niewiele za mną biegnie Maciek, zwolniłem ponownie, pozwalając mu wyrównać pozycję, tak by wspólnie przemierzyć trasę maratonu. Przyznać muszę, że idealnym jego pomysłem było „zróbmy to jak należy” i naprzemiennie prowadzenie się, narzucając tempo i osłaniając od wiatru. Ból nie przechodził, ale był znośny, a ciągłe zmiany – po 500 m. wyrywały z monotonii i pozwalały zająć myśli odliczaniem metrów do zmiany. W ten sposób biegliśmy do samego półmetka, mijając kolejnych zawodników. Według naszych obliczeń mieliśmy ok. 14-15 pozycję i 3 zawodników w zasięgu wzroku. 

Półmetek. Według profilu trasy miało być w zasadzie „z górki”. Maciek postanowił zwolnić, ja zaś lekko przyśpieszyłem mijając biegaczy tych z zasięgu wzroku. Odwracając się, zobaczyłem, że Maciek jednak nie odpuszcza toteż zwolniłem, by ponownie biec razem – na 35-36 km. Idealny, niespecjalnie męczący, acz bolesny bieg „zepsuł” mój klubowy kolega, gdy oznajmił przed kolejnym doganianym zawodnikiem „nie podpalajmy się, dogonimy go, uważajmy na skurcze”. I w tym właśnie momencie – niczym nie sygnalizowany – skurcz(!), który postawił mnie w pionie. Syknąłem tylko „leććć dalej” i zacząłem kolejne etapy walki ze skurczem. Pierwszy – rozciąganie. Puścił, lecz gdy tylko postawiłem krok złapał ponownie. Dalej próby rozciągania i masażu. Nadaremnie. Postanowiłem złapać pierwsze doświadczenie w akupunkturze wbijając agrafkę w nogę. Pomogło, lecz po kilku krokach nawrót. „Osz ty cholero… Ty ze mną tak?” – pomyślałem i na dwie igły (agrafki) zacząłem dziabać nogę. Pomogło! Kilkadziesiąt metrów asekuracyjnie przeszedłem i ruszyłem dalej próbując odzyskać utracone pozycje i minuty (w międzyczasie minęło mnie 4 zawodników). Niestety. Nie udało się. Tempo spadło, ból się nasilił, a silny „wmordewind” na polu golfowym ok. 2,5 km przed metą niemal postawił mnie w miejscu. Na mecie czas mimo wszystko zadowalający, który przed biegiem brałbym w ciemno. 3:45:55 i 18 miejsce na mecie.

Teraz czas na odpoczynek i powrót do Polski!

________________________________________

Klaudia: Na przebiegnięcie królewskiego maratońskiego dystansu zdecydowałam się podczas lotu z Pragi do Dubaju. Była to jedna z niewielu tak spontanicznych, a równocześnie niezbyt rozsądnych decyzji, które podjęłam w tym roku. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z ryzyka, które było wpisane w moją zachciankę. Jednak pokusa okazała się o wiele większa i nie dawała mi spokoju.

W sobotę odebraliśmy pakiety startowe. Gdy zobaczyłam listę osób startujących w maratonie zrobiło mi się słabo. Jej liczebność wynosiła nieco ponad 60 osób. W powietrzu unosił się zapach sportowej rywalizacji.

W niedziele o 8:00 rano stanęliśmy na ,,linii” startu i ruszyliśmy. Pogoda dopisywała. Był słoneczny, ciepły poranek. Jedynym problemem był silny wiatr i pole golfowe, na którym widziałam starszego pana wybijającego piłeczkę w bliżej nieokreślonym kierunku. Już widziałam jak piłeczka rozbija mi główkę, albo chociaż wybija oczko.

Pierwsze kilkanaście kilometrów biegłam spokojnym równym tempem. Nic mnie nie bolało, oddech był lekki, kolki nie było, skurcze nie łapały. Nic nie wskazywało na to, że na 17 km moja noga postanowi się zbuntować i resztę trasy będę musiała pokonać biegnąc na palcach. Chciałam się poddać, w końcu miałam do pokonania ponad 25 km niezbyt prostej trasy. Momentami ból był nie do zniesienia. Wsparcia dodał mi wracający Maciek, który krzyczał, żebym zachowała spokój, że dam radę. Biegłam i biegłam. Powiedziałam sobie, że wszystko zależy od nastawienia.

Chociaż ostatnie 7 km było prawdziwym utrapieniem i straciłam bardzo dużo czasu, udało się! Przebiegłam całe 42,196 km w 4:52:00 i jestem z siebie bardzo zadowolona. Wkrótce na pewno będę chciała poprawić ten wynik.

W taki sposób zadebiutowałam wbiegając z flagą Polski za linię mety i dołączyłam do grona biegaczy, którzy przebiegli maraton. Tym samym udowodniłam sobie i innym, że ,,chcieć to znaczy móc”

Powiązane Posty