Rotorua to małe miasto w północnej części nowozelandzkiej Wyspy Północnej. To znany ośrodek turystyczny, prawdziwa kraina zjawisk geotermalnych. Tu Szakale spędziły trzy dni, podziwiając cuda natury i dokonując przedmaratońskiego szlifu formy. Pogoda nas nie rozpieszczała, aczkolwiek w sumie mieliśmy szczęście. Było trochę słońca i świeciło na nas w najważniejszych momentach – przy podziwianiu gejzerów i kolorowych jeziorek oraz podczas głównego treningu – długiego wybiegania. Był też deszcz, prawdziwa nawałnica, z silnym wiatrem i zacinającymi strugami, na szczęście padało wieczorem i w nocy, gdy siedzieliśmy w pokoju.
Pewnym minusem tego pięknego miejsca jest to, że aby podziwiać główne tutejsze atrakcje trzeba wykupić bilety, które – delikatnie to ujmując – tanie nie są. Ale nie po to się leci na kraniec świata, by zaoszczędzić kilka razy po kilkadziesiąt złotych i erupcje gejzerów obejrzeć w internecie. Pierwszego dnia wybraliśmy się do Whakarewarewa, gdzie podziwialiśmy największy gejzer południowej półkuli – Pohutu. Podobno eksploduje mniej więcej co godzinę, ale naszym zdaniem pracuje cały czas, wciąż bluzgając w górę fontanną wody. Nazwa gejzeru podobno pochodzi od polskiego podróżnika, prostego kmiecia spod Ostrołęki, nieczułego na uroki takich zjawisk, który ujrzawszy fontannę wody krzyknął: „Po hu tu przyjechałem”. Dodać należy, że chłodna pora roku czyni zwiedzanie mniej przyjemnym, ale drugiej strony sprawia, że gejzery są bardziej widowiskowe, gdyż w zimnie wytwarzają kłęby pary. To tu produkowane są chmury.
W Whakarewarewa podziwialiśmy jeszcze bulgocące stawki, bardziej i mniej błotne. Miało być też kiwi w terrarium. Podnieceni wkroczyliśmy do pomieszczenia, w którym panował półmrok, po to tylko, by na ekranie ujrzeć, że leniwy ptaszor akurat przyciął komara w swej norze i to w takiej pozie, że nawet ukrył sławny dziób.
Następnego dnia wpadliśmy do Wai-O-Tapu. Najpierw sławny gejzer Lady Knox. Wybucha codziennie o 10.20. Skąd taka podziemna kałuża zna nasz czas? Wyjaśnienie jest proste, a gejzer jest nieco oszukany. Gdy już na trybunach zasiadło stado turystów, do stożkowatego gejzera podszedł wyposażony w mikrofon koleś w zielonym polarze, opowiedział o dziejach tej osobliwości i zaaplikował do dziury woreczek mydła. To miało pobudzić erupcję, ale po kilkunastu minutach wszyscy podziwiali tylko strużkę dymu, taką samą, jaka unosiła się nad stożkiem przed podaniem czopka. Zatem facet zapodał kolejną porcję mydła, a później jeszcze jedną, tłumacząc, że w zasadzie nigdy nie było to konieczne. Cóż, na taką kurację każdy by zareagował, obudziła się więc i dostojna Lady wyrzucając w górę fontannę. Sięgała ona chyba 10 metrów, towarzyszyły jej obłoki pary, a całe zjawisko trwało ze 20 minut. Ciekawa sprawa, po powrocie spróbujemy wetknąć mydło gdzieś w Arturówku.
Potem dalsza część parku. Spacer wśród geotermalnych atrakcji. Szakale przemykały pomiędzy wywierzyskami, dziurami, w których bulgotało błoto i z których unosiły się kłęby piekielnego dymu, a tak naprawdę to pary wodnej. W wielu miejscach towarzyszył nam zapach siarki, iście diabelska kraina. Wielką atrakcję stanowi jeziorko zwane szampańskim stawem. Głębokie chyba na 100 metrów, gorące, z bulgotami w wielu miejscach i z unoszącymi się kłębami pary, a przede wszystkim – z pięknymi pomarańczowoszakalowymi brzegami. Inne jeziorko miało nieziemski seledynowy kolor. A na deser czekał nas Mud Pool. Jeziorko gotującego się błota. Błotne gejzery, małe i duże, te większe wyrzucały co chwilę porcje brei nawet na metr wysoko. Na szczęście nie zostaliśmy ochlapani.
Po gejzerowaniu skoczyliśmy rzucić okiem na Park Narodowy Te Urewera. Słowa „skoczyć” używamy z pewną ironią. To była prawdziwa eskapada, a przypomnieć należy, że przemieszczamy się kilkunastoletnim nissanem, który dławi się na podjazdach i w którym od pewnego czasu pali się kontrolka informująca o awarii silnika. Do parku mieliśmy nieco ponad 100 km, ale droga tylko na początku była prosta i asfaltowa. Potem zaczęły się zakręty i podjazdy, a asfalt się skończył. Jechaliśmy w półmroku deszczowych lasów, przy skalnych ścianach, z których spadły kamienie i głazy od czasu do czasu urozmaicające nawierzchnię drogi. Trasa była prawdziwie dzika – wiodła przez bezludne tereny, a inny pojazd mijało się średnio co 30 km. Tak przebijając się przez nowozelandzkie góry dotarliśmy do jeziora, gdzie poczuliśmy, że jesteśmy na prawdziwym końcu świata i gdzie odgrzaliśmy na gazie ohydny makaron w jeszcze paskudniejszym sosie. Cóż, nie można mieć wszystkiego…
A teraz pora wspomnieć o bieganiu. Pierwszego dnia spokojna dyszka po okolicy. Było wolno, ale na pewno nie nudno. Przebiegaliśmy przez siarkowe opary, tumany mgły unoszące się nad termalnymi wodami, a tupot szakalowych łap zagłuszał czasami bulgot błota. Następnego dnia odpoczywaliśmy, zaś w ostatnią przedmaratońską niedzielę postanowiliśmy nieco popracować. Trzeba biegać, to ruszamy. Rano, zimno jak diabli, ale za to nad nami nagroda – wielki błękit. Znów opary, bulgoty, odór siarki, promenada nad jeziorkiem, mewy usiłujące dziobnąć Kobusa. I tak nam jakoś wyszła całkiem solidna wycieczka. Przy okazji Klaudia po raz kolejny poprawiła swój rekord długości biegu, który od dzisiaj wynosi – uwaga, uwaga – 25 km. i to bez zatrzymania, ze średnim tempem koło 6’30”. Groźba wrzucenia do błotnistego gejzera okazała się zatem niesłychanie skuteczna.