Nie jest łatwo dotrzeć do Nowej Zelandii. Nawet jeśli pominąć niemały koszt lotów (i odrzucając podróż statkiem, kajakiem albo balonem), pamiętać należy o tym, że eskapada pochłania sporo czasu i sił. W piątek 7 sierpnia zorganizowaliśmy kolejną edycję Wycia Szakala o Północy, a już nazajutrz rozpoczęliśmy podroż na koniec świata. Na początku dość łagodnie, pierwszego dnia samochodem dotarliśmy do Kudowy, gdzie noc spędziliśmy w osobliwej chacie „Rysiówka” w Czermnej. Na ścianach setki kiczowatych obrazków, na półkach pełno bibelotów, kuchnia zastawiona przetworami – podejrzanie wyglądającymi i pachnącymi. Na szczęście była to tylko jedna noc, która nastawiła nas bojowo, tak że nawet poranna wizyta w Kaplicy Czaszek nie odebrała nam optymizmu.
Wyzwaniem okazała się być sama podróż na praskie lotnisko. Omijaliśmy korek pod Hradec Kralove, a potem szukaliśmy parkingu, który zawczasu zarezerwowaliśmy. Może i Czesi kiedyś nauczą się ustawiać znaki drogowe wskazujące kierunek jazdy…
Potem godziny odsiadywane w samolotach. Do Dubaju jakoś zleciało, ale 13 godzin w samolocie do Melbourne wyraźnie dało nam w kość. Przemieszczaliśmy się odwrotnie do ruchu obrotowego Ziemi, więc wylecieliśmy wieczorem i wieczorem przylecieliśmy, a cały dzień skurczył się i minął niezauważalnie. Potem znów oczekiwanie na lotnisku i rejs do Auckland. A tam skomplikowane procedury odprawy granicznej. Kontrola paszportowa jest bezbolesna, ale zawartość plecaków sprawdzją rygorystycznie. Ma to na celu ochronę miejscowego ekosystemu, więc: żadnej żywności (żele się uchowały), buty trekkingowe muszą być czyste, a namiot przeszedł przegląd, po którym trzeba go było składać w hali przylotów.
Potem odebraliśmy samochód – najtańszy, jaki można tu było wypożyczyć. Swoje lata ma, co ma pewne plusy – nikt nie zauważy, jeśli nieco go obijemy. Samochody w wypożyczalni miały szron na szybach więc pytaliśmy o skrobaczki i zimowe opony. Wydająca auta kobieta chyba nie rozumiała, czym jest oskrobywanie okien z lodu, a na pytanie o zimowe opony odpowiedziała, że tu takich nie ma, bo są… niebezpieczne. Zadowoleni, że udało się nam uniknąć groźnego zimowego ogumienia ruszyliśmy na podbój Nowej Zelandii.
Rzut oka na centrum Auckland wystarczył, by stwierdzić, że to czyste, ale mało ciekawe duże miasto. Ceny parkingów biją tu światowe rekordy. Dwie godziny w wielopoziomowej przechowalni to koszt ok. 80 zł. Inną ciekawostką są kantory, w których cena skupu walut obcych jest wyższa od ceny ich sprzedaży. Ten ekonomiczny fenomen tłumaczy prowizja, którą w każdym przypadku odlicza się od kwoty wypłacanej klientowi.
Już pierwszego dnia dotarliśmy do miasteczka Paihia nad Islands Bay. Urocze miejsce. Zatoczki, fjordy, wyspy, nadmorskie skaliste wzgórza. Nazajutrz podziwialiśmy to podczas porannego treningu. To była jedna z najpiękniejszych wycieczek biegowych – tak zgodnie orzekliśmy. Wyszło ponad 20 km. – z widokami na ocean i wyspy, z podbiegami i zakrętami, wśród sterylnych trawników pól golfowych i kwitnących roślin (choć to przecież tutejsza zima).
Jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy naszym bolidem na północ i zrobiliśmy pętlę po półwyspie zwanym Northland. Nasz pojazd jedzie, ale co to za jazda. Czasami się dławi, krztusi, ale przecież mknie. Jazda tu jest przyjemnością – ruch niewielki, a ograniczenia prędkości rozsądne (we wsi – 80 km/h, na górskich serpentynach – stówka).
Na pogodę nie mamy prawa narzekać. Jak dotąd – wielki błękit.
Pozdrawiam
Szymon Drab