Akademia Maratonu: S-s-s-s-somebody stop me! czyli relacja Marka Millera

To już za mną. Mój pierwszy, wielki maraton. Jak dotąd wyczyn poza moim zasięgiem. Niedoścignione marzenie. Wreszcie w zasięgu wzroku (przysięgam, że żaden medal nie ma dla mnie takiego znaczenia jak właśnie ten, dzisiejszy). Czuję się dzisiaj naprawdę spełniony. Pracowałem na to uczucie, ale jak słusznie zauważył ktoś w komentarzach pod jednym z moich poprzednich wpisów, to nie było długie przygotowanie. Bo jak inaczej nazwać 4,5 miesiąca biegania praktycznie od zera? Tak, tak, Kochani, Akademia Maratonu rozpoczęła się w grudniu zeszłego roku, kiedy to Krzysiek Pietrzyk podesłał nam plany treningowe. Dlaczego o tym piszę? Nie żeby się przechwalać, a żeby pokazać, iż po prostu da się. Jestem żywym przykładem i chodzącym dowodem na to, że od zera da się zbudować formę w naprawdę niedługim czasie. Jeżeli ja mogłem, każdy może, gwarantuję to Wam. Grunt to wielka chęć i konsekwencja w jej realizacji.
Nie jestem typem atlety, ani nawet sportowca. Nie osiągnąłem też wszystkich celów, jakie zakładałem. Zaczynając przygodę z bieganiem w ramach Akademii Maratonu w grudniu zeszłego roku ważyłem 93 kg. Przez ten czas zgubiłem raptem 6 kilo, zatem wierzcie mi, że dziś dość wyraźnie widać było mój podskakujący z każdym krokiem brzuszek. Nie można mieć wszystkiego, trudno, czas na wyrzeźbienie ciałka jeszcze przyjdzie. Bo na pewno nie zamierzam zrezygnować z biegania. Ba, już (w godzinę po ukończonym maratonie) zastanawiam się na kiedy zaplanować następny trening.
Ale wróćmy do najważniejszego wydarzenia, czyli samego Maratonu Dbam o Zdrowie. Nie mam zastrzeżeń do jego organizacji, jedyna względie negatywna rzecz, na którą zwróciłem uwagę (dyskutowałem o tym zresztą ok 20 km z nieznanym mi biegaczem – pozdrawiam!) to chyba jednak mała liczba kibiców na trasie. Ci, którzy tam się stawili, byli wspaniali, ale mam wrażenie, że ich liczba była porównywalna do ilości kibiców na warszawskim półmaratonie trzy tygodnie temu, który również był moim debiutem. A dystans jednak dwukrotnie większy.
Sama trasa była bardzo fajna. Rundkę wokół Atlas Areny przebiegłem w wybornym, wesołym towarzystwie kompanów z RunningSucks.pl. Było zabawnie, za co im bardzo dziękuję, bo pierwsza godzina biegu minęła jak z bicza strzelił. W sumie to razem biegliśmy gdzieś do około 18 km (okolice Pietryny), gdzie trochę mi odbiło i przyspieszyłem (kibice i pan grający Prząśniczkę bardzo mnie zmotywowali). Gdzieś po drodze minąłem mojego brata, który zasługuje na oddzielny artykuł, bowiem mając 45 lat i prowadząc bardzo siedzący tryb życia, przygotowywał się do maratonu jakieś… 3 tygodnie. Oszczędzę go jednak w tym artykule i inwektywy pod jego adresem zostawię dla siebie.
Półmetek maratonu mieścił się na ul. POW, zaraz po okrążeniu Teatru Wielkiego. Czas, który do tego czasu osiągnąłem był dla mnie bardzo satysfakcjonujący, 1:58. Popędziłem więc dalej, Sienkiewicza, Mickiewicza, Krakowską… aż nadszedł kryzys, którego bardzo liczyłem, że nie napotkam. Około 26 km dogonili mnie panowie z Running Sucks, którzy sądzili, że jestem już na mecie. Ja wtedy zacząłem odczuwać już bóle w nogach i kroki stawały się coraz mniejsze. Na 28 km miałem ochotę zadzwonić do mojej żony, by przyjechała i przerwała mi tę mordęgę. Rzecz ponownie diametralnie zmieniła się, gdy na liczniku pojawiła się trójka z przodu.
Myśl, że przede mną tylko 12 km do mety dodała mi skrzydeł. „Przecież to tyle, ile regularnie przebiegam na treningach” – pomyślałem i nawet wydawało mi się, że trochę przyspieszyłem. Później już tylko widziałem zmniejszającą się ilość kilometrów… 10, 9 i wtedy nadszedł pierwszy skurcz. Rozchodziłem dość szybko i ruszyłem dalej biegnąc. Kolejny zaczął zbliżać się po nawrotce na Maratońskiej. Jedyna myśl jaką wtedy miałem, to „jest blisko choćbym miał wpełznąć na metę, to ukończę ten maraton”.
Na 3 kilometry przed metą trafiła mi się jedna z najlepszych możliwych motywacji. Na rowerze wyjechał po mnie Bartek Sobecki (zaniepokojony pewnie faktem, że długo nie wracam), który wspierał mnie bardzo w trakcie przygotowań do maratonu. Bez jego i Roberta Nowickiego (fizjoterapeuty) rad nigdy nie znalazłbym się w tym miejscu. Jednocześnie z Bartkiem na moich plecach wylądowała ręka Jarosława Paśnika, uwielbianego przez moją sześcioletnią córkę lekarza. Nie sposób było tego nie ukończyć. Jego obecność przypomniała mi dla kogo biegnę, spojrzałem na nadrukowane na koszulce zdjęcie mojej żony i obu córek i resztę sił włożyłem w te ostatnie 2200 metrów. Cały czas słuchałem Bartka mówiącego, że w Atlas Arenie czekają tylko na mnie.
Efekt? 4 godziny 13 minut. A na mecie czekająca żona razem z córką. Chciało mi się płakać z radości. Euforia towarzysząca mi po ostatnich 100 metrach na czerwonym dywanie i przekroczeniu linii mety sprawiała, że miałem ochotę wyściskać każdą osobę znajdującą się w zasięgu moich rąk. Czuję się spełniony
Mój kolejny cel to przełamanie 4 godzin, być może na jesień w Warszawie. Nie zamierzam przestać biegać. Głód jest olbrzymi i zastanawiam się już kiedy mogę wrócić do treningów. Jednocześnie służę każdemu wiedzą zdobytą podczas tych 4,5 miesięcy Akademii Maratonu. Piszcie do mnie, dzwońcie, odnajdźcie mnie na Facebooku – umówmy się na jakieś bieganie, z chęcią podzielę się wszystkim, czego dowiedziałem się od Bartka, Roberta i każdego współtowarzysza tych dość ciężkich ćwiczeń. Kontakt do siebie zostawiam poniżej.
Mam jeszcze jedno spostrzeżenie po dzisiejszej imprezie. Często wymienianą przywarą naszego narodu jest zawiść, a ja muszę przyznać, zgadzam się z tą teorią. Uważam jednak, że każdy powinien spróbować swych sił w biegu długodystansowym, a wspomniana przywara pójdzie w zapomnienie. Nie znam drugiej równie serdecznej i życzliwej społeczności, jak społeczność biegaczy. Wspólny cel jednoczy, a ja jestem dumny mogąc być jednym z Was. Do zobaczenia na trasie!

Z biegowym pozdrowieniem,

Marek Miller

marek.miller@gmail.com
www.facebook.com/marek.miller
+48 608 399 630

Powiązane Posty