Rok 2012. Druga edycja Łódzkiego Maratonu. Start. Na wysokości rezerwatu na Krzemienieckiej stawka rozciąga się. Na końcu formuje się około dziesięcioosobowa grupa na tzw. pięć. Wszyscy w kategorii wagowej 80 z dobrymi dwoma plusami. Cała grupa, prócz jednego rodzynka z numerkiem na dyszkę, biegnie na pomarańczowych maratońskich blachach. Biegną i gadają ze sobą już prawie godzinę. Jest sympatycznie. W okolicach Fali grupa postanawia zwiększyć tempo odrobinę.
– Hola Panowie, nie przyśpieszajcie, nie zostawiajcie mnie. Sam nie dam rady, a założyłem się, że przebiegnę tę dychę – tonem rozkazującym, z uśmiechem na ustach, prosi ten „na dyszkę”. Zakład rzecz święta. Grupa zwalnia, z każdej strony troskliwie otacza biegacza. Dobiegają do Kaliskiego. Tam biegacz „na dychę” zaczyna skrobać się pod górkę do Areny, a maratończycy dają nura w miasto.
– Dzięki chłopaki. Bez Was nie dałbym rady – krzyczy z oddali
– Kto to był? – pyta się ktoś z maratończyków
– Naprawdę nie znasz? Kluska ze Straży – natychmiast słyszy odpowiedź.
Tak poznałam Radka. W biegu. Niepojętym jest, jak głęboko zagnieżdżają się w naszych sercach znajomości z ludźmi poznanymi w biegu. Obcy ludzie stają się bliskimi. Szybko i bez kalkulacji. Jak kiedyś koledzy z podwórka.
Potem widywaliśmy się często – na parkrunie. Któregoś roku, pod koniec marca Radek stwierdził, że nie wypada tak szybko biegać i 1 kwietnia się z tym ściganiem rozprawi. Naprawdę był w primaaprilis fotoradar na biegu i ograniczenie prędkości do 10km. Były na parkrun koniki ze Straży Miejskiej. Były podkowy, koszulki w ramach akcji Policz się z Cukrzycą. Mam taką podkowę. Radek był dobrą duszą na kameralnych Biegach Papieskich, organizowanych w parku 3 Maja. Był organizatorem pielgrzymek biegowych. Kiedyś moja biegowa banda, w ramach wrodzonego ADHD, postanowiła grupowo wymasować się krytycznie. Napompowaliśmy kółka w rowerach. Dojechaliśmy na Pasaż. Z posterunku wychyliła się Sylwia, by się z nami przywitać. Zagadaliśmy o pielgrzymkę – chyba na Ukrainę – nie pamiętam już w tej chwili. Sylwia opowiadała o sztafecie, noclegach, wrażeniach i przeżyciach. Słuchaliśmy z otwartymi ustami. Masa sobie pojechała, a my oparci o rowery staliśmy i słuchaliśmy.
200 parkrun. Ktoś do mnie podchodzi i mówi – Anka, właściwie nie musisz już biegać, bo nie masz się już z kim ścigać. To prawda. Miałam z Radkiem prawie identyczne życiówki. Ścigaliśmy się czasami do upadłego. Dwa, czy trzy lata temu w Konstantynowie na piątkę wykręciliśmy kosmiczne czasy. Radek biegł wtedy w asyście dwóch kolegów z pracy, a ja wszystkimi siłami uciekałam „przed strażą”. Gonili mnie wytrwale i nie dogonili. Ach.
Sobotni parkrun o 9.00 rano, o 11.00 bieg na Stawach Jana. Po obu biegach jedziemy do Andrzeja Lesiaka oglądać zdjęcia, filmy – próbujemy zrozumieć. Wieczorem dzwoni do mnie moja Mama. Pyta się – no i jak? Odpowiadam – nijak. Mama na to – żałoba to wielki problem dla grupy na stres reagującej śmiechem.
Radek – rocznik 70. Jako najstarszy rocznik, trzydzieści lat temu, pił płyn Lugola. Na maturze nie miał obowiązkowego PNOSu. Po studiach był pierwszym rocznikiem, o który nie upomniało się wojsko. Jako nastolatek nie miał komputera i komórki. Pewnie miał kolegów z podwórka, z którymi łaził po zbyrach i szukał guza. Skąd te domysły – mój młodszy brat jest rocznik 70.
Poprzedni czwartek rano – dociera do Nas wiadomość. Nikt nie daje wiary lakonicznej informacji, zredagowanej jakby pisał ją gimnazjalista i jeszcze te komentarze, które przecież nie tyczą się Radka. To chyba jakiś komputerowy wirus. Jednak nie. Szok i niedowierzanie.
Radek miał w sobie ogromną umiejętność budowania wirtualnych mostów, mostków i kładeczek – jednoczenia ludzi. Był niesamowicie otwartą i pogodną osobą. Zarażał optymizmem. Zawsze z uśmiechem na twarzy. Za pomocą fejsbuka niejako zapraszał Nas do swojego życia. Było wiadomo, co słychać w Radka. Teraz jest cisza i chciał czy nie chciał, trzeba się z tym pogodzić.