Zielony tort i ile kilometrów ma ten ćwierćmaraton ?

Tekst dotyczy wydarzeń z dnia 31.01.2015 i podzielony jest na dwie części, ponieważ ten dzień miał dwie części.  Jak kogoś nie interesują wypieki, pierwsza cześć może sobie odpuścić. Całość strasznie długa.

1.    ZIELONY TORT
Pewnie wszyscy już wiedzą, że mnie, Janeczce i Dorocie stuknęła setka. Trzeba było upiec torta
„na bogato” a jak.  Problem jest w wyglądzie i smaku takiego parkowego placka, musi być niepowtarzalne i dowcipne zarazem. Przeszukałam Internety. Angole z tej okazji pieką jakieś farbowane „masterszefy” z masy cukrowej – nie chce mi się nawet myśleć, co jest w takiej kupnej masie. Jedna tylko z tych Internetów została się inspiracja – placek musi być zielony, – bo to kolor parku. Zielony, czyli ze szpinakiem. Mogło nie wyjść, bo jeszcze nigdy takiego dziwoląga nie piekłam, a tym bardziej nie jadłam. Więc przygotowałam więcej składników, w razie improwizacji z powodu niejadalności tego zielonego specyfiku.

Podaje spis składników na ok. 40 porcji:
1.    Trzy szklanki mąki
2.    Niecałe dwie szklanki cukru ( tylko nie pudru- bo on potrafi zabić charakter każdej potrawy)
3.    Olej rzepakowy na oko
4.    Jajka – mieć w zapasie 12 sztuk
5.    Dwie kostki masła
6.    Litr mleka
7.    Duży budyń waniliowy
8.    Kakao
9.    Rum – niezbędny w procesie improwizacji
10.    Proszek do pieczenia
11.    Gorzka czekolada – tabliczka
12.    1 śmietanka 30%
13.    1 serek mascarpone ( to jest jedyny składnik w tym placku – trącący prowincją)
14.    1 śmietanfix – w razie porażki
15.    1 filiżanka mocnego espresso ( również  wyplute z ekspresu fusy )
16.    Paczka rozmrożonego szpinaku, najlepiej budżetowej pulpy.
17.    Jeden kilogramowy granat z Biedronki.
Czas przygotowania – właściwie to limit czasowy – trzy godziny
A teraz przepis, chyba przepis, bo nie został przepisany tylko wymyślony, więc to chyba wymysł:
Zaczynamy od przygotowania ciasta szpinakowego. Smarujemy i wysypujemy tortownicę fi 27cm. 5  jajek oddzielamy żółtka od białek. Żółtka od razu do garnka gdzie będziemy mieszać ciasto, białka do kubka. Nastawiamy piekarnik na 160 stopni, niech się grzeje. W blenderze miksujemy, odcedzony szpinak z odrobiną oleju, aż się całość zrobi na maxa zielona. Sprawdzamy temperaturę mieszanki – jak jest mniejsza niż 30  stopni, to niestety musimy nalać ciepłej wody do zlewu i niech się ogrzeje trochę.
Na żółtka wsypujemy cukier ( zwykły !!!- jedną czubatą szklankę ) i miksujemy na puszysty kogel-mogel. Potem dodajemy białka, na żywca bez ubijania i niecałe dwie szklani mąki – miksujemy .W między czasie wlewamy olej – w ilości takiej, by nie obrzydzić sobie późniejszej degustacji. Lepiej mniej jak więcej. Na oko sprawdzamy puszystość mieszanki i dodajemy proszek do pieczenia w ilości również trochę mniejszej niż się nam wydaje. Na koniec wmiksowujemy to zielone ze szpinaku ( tylko nie może być za zimne bo ciasto klapnie). Wlewamy do tortownicy i pieczemy jedną godzinę w 160 stopniach. Na razie w kuchni spędziliśmy 9 i pół minuty. Teraz przygotowujemy kremy, a mają być trzy : tradycyjny maślany , tradycyjny maślany kawowo-alkoholowy oraz trendy – jakieś tam tiramisu.  Gotujemy budyń waniliowy na ¾ litrze mleka, mocniej osłodzony ( trzy łyżki cukru) z czubatą łyżką masła. Zestawiamy z gazu, otwieramy okno i studzimy. Oczywiście do temperatury ok. 25 stopni. Potem obieramy granat , wszystkie 675 ziarenek, połowę od razu zjadamy – resztę odkładamy z boku by nie przeszkadzało. Zaglądamy do piekarnika – ciasto jest bosko zielone , ale będzie go za mało. Mamy 15 min, by szybko nasmarować i wysypać kolejną tortownicę – w której upieczemy czekoladowy biszkopt na przekładkę. Bez zbędnych ceregieli rozbijamy trzy jaja, zasypujemy 2/3 szklanką cukru( zwykłego) miksujemy na kogiel – mogiel na najwyższych obrotach , dodajemy mąki ok. ½ szklanki, proszek do pieczenia i kakao w ilości do uzyskania pożądanego koloru. To jest ilość ciasta wystarczająca na jedną warstwę tortu. Przekładamy do tortownicy. Jesteśmy dokładnie w czasie wyjęcia  z piekarnika tego zielonego. Jeden placek wyjmujemy, drugi wkładamy na 20min, bo jest cienki. Studzimy to zielone najpierw mało dynamicznie – potem można wystawić na balkon.
Teraz wracamy do kremów:
Ten niby tiramisu – Miksujemy schłodzoną śmietanką z dwoma łyżkami cukru ( domowy cukier puder- czyli zwykły cukier potraktowany młynkiem do kawy). Jak się trochę usztywni, to dodajemy powoli serek mascarpone i dla pewności sztywności – śmietanfixa. Uda się na pewno, jak zawsze uda się sernik na zimno. Jest czas wyjęcia biszkoptu –będzie się schładzał szybko, bo jest cienki i suchy. Teraz bierzemy trochę tego kremu co go ukleciliśmy przed chwilą, posypujemy owocami granatu, kieliszek rumu – i degustujemy. Wzmocnieni rumem zabieramy się za krem maślany – tu pierwszy raz musimy uważać – bo ta franca lubi się ważyć i może nie wyjść. Do garnka przekładamy 1 i ½ koski masła ( miękkiego w temperaturze pokojowej ) Miksujemy aż się zrobi gładkie i dodajemy po jednej łyżce budyń waniliowy, cały czas miksując. Cały budyń z ¾ litra mleka. Jak wszystko było nie za ciepłe i nie za zimne, to się uda na 100%. Teraz już koniec roboty. Skrawamy górę placka szpinakowego –próbujemy – jest jadalny. Pozostałą część przekrawamy na pół. Do umytej i zapiętej tortownicy wkładamy najpierw krążek zielony (jest wilgotny więc nie musimy go nasączać) smarujemy kremem maślanym, czy jak kto woli budyniowym lub karpatkowym, bo różnie na to gadają, na 1cm. Wkładamy biszkopt czekoladowy. On jest suchy i wymaga nasączenia. 100 ml espresso, dolewamy kapkę rumu, nie słodzimy. Małą łyżeczka nasączamy, począwszy od brzegów, zataczając coraz mniejsze kółka. Potem kolejna warstwa kremu maślanego. Zielony krążek. Na to kładziemy ten niby-krem tiramisu. Teraz dla odwagi pijemy kolejny kieliszek rumu i płuczemy usta wodą, bo będziemy próbować kolejny krem. Kręcimy krem alkoholowy – lepszy niż na języczkach z Horteksu – a ta menda waży się prawie zawsze. Sprawdzamy temperaturę pozostałości kremu maślanego w garnku – musi być idealna, oczywiście na oko idealna. Miksujemy jeszcze raz, dodajemy kakao. Zwyczajnie wsypujemy w rogu i podmiksowujemy powolutku. Potem po kropelce zapuszczamy rum , cały czas miksując, na koniec dodając łyżeczkę fusów z kawy. Jest udało się. Tym kremem smarujemy boki tortu i dekorujemy górę ze szprycy. Zapomniałam jeszcze napisać, że dla fanaberii można zrobić czekoladowe dekoracje. Jak piekarnik jest jeszcze ciepły to wkładamy do niego czekoladę w woreczku foliowym, a jedną blachę do pieczenia mrozimy na balkonie. Potem na zimnej blasze kładziemy folię aluminiową, w woreczku z roztopioną czekoladą wygryzamy dziurkę i rzeźbimy esy-foresy. Po chwili wychłodzone są utwardzone.
Na koniec z pozostałości zielonego ciasta „ wyszarpujemy” tzw. mech i całość posypujemy owocami granatu, pod warunkiem ze jakieś zostały niezjedzone w trakcie. Dekorujemy szprycą, przylepiamy czekoladowe dekoracje i zrobione.
Tort wyszedł rewelacyjny w smaku i wyglądzie. Wystarczył na około 40 porcji. Na przyszłość raczej będę ufać tylko swojemu instynktowi „od garów” i  nie będę szła w stronę gotowych, telewizyjnych rozwiązań. Wierzchni  krem tzw. zachwalane na blogach  – mascarpone – wyszedł prostaczo i miał dziwny, gastronomiczny, tandetny posmak. Może się czepiam, ale zajeżdżał tzw. „mieszczańską kuchnią domową z Kalonki ” której nie cierpię. Reszta super, kolory bajecznie odlotowe i ta „granatowa” wisienka na torcie – miodzio.  Naprawdę dałam radę – jestem z siebie dumna. Duma jestem również z tego powodu , że przygotowanie tego fikuśnego torta zajęło mi mniej czasu niż przebiegniecie półmaratonu, czyli zbliżamy się do drugiego rozdziału.

2.    ILE KILOMETRÓW MA  TEN ĆWIERĆMARATON ?
Wieczorem, I-szy Księżycowy Cross w Ozo. Nie będę narzekać impreza mega fajnie pomyślana i super zorganizowana. Prawie miało mnie na niej nie być bo przegapiłam końcówkę zapisów, ale jak to zawsze bywa , zostały jakieś miejsca i dało się opłacić na miejscu. Od razu przejdę to tego niby zgrzytu, który niby miał miejsce. Trasa biegu znana była od dawna, napisane było , że jak ktoś nie chce biec połówki może się zawrócić na punktem z wodą i zrobić również honorowaną medalem ćwiartkę. Ten bieg to przede wszystkim był półmaraton , ćwiartka była biegiem towarzyszącym. Jasne było jak drut, że za punktem z wodą się na ćwiartkę zawraca – przynajmniej dla tych, co czytają ze zrozumieniem. Kończąc ten wątek – ja jako osoba oczytana w regulaminach , zrobiłam tylko ćwiartkę i nie ściągali mnie z autostrady. Teraz już tylko miło.
Wybraliśmy się do Ozorkowa zgraną paczką z Rysioteamu. Lesiaki, Ptaki , ja i Lidka. Kobiety górą. W zamiarze mieliśmy, prócz Andrzeja, zrobienie ćwiartki (Andrzej ambitnie postawił na połówkę), a potem harce na basenie. Dojazd sympatyczny w klubowej atmosferze. Dorota była już tego dnia po 100 na parkrunie , w południe z Markiem biegała charytatywną piątkę na Zdrowiu i ozorkowska ćwiartka miała ją uczynić tego dnia  półmaratonką na raty. Ja też rano biegałam setkę , a potem zmywałam pozostawione poprzedniego dnia statki. Andrzej również rano biegał parkrun. Więc tego dnia spotkaliśmy się po raz drugi, lub jak kto woli rozstaliśmy się tylko na trzy godziny. Dojechaliśmy do Ozorkowa, odebraliśmy pakiety. Organizacja biegu i cała impreza zapowiadała się super. Bieg organizował miejscowy Monar i społeczność lokalna. Pomyślany był nie tylko jako wyścig, ale jako wydarzenie lokalne z misją. Pakiety startowe zapakowane były w tytki z ręcznie wykonanym okolicznościowym sitodrukiem i już same te tytki wystarczyłyby za pamiątkę z biegu, a były jeszcze, z rzeczy materialnych, piękne medale i przemyślane koszulki. Po sprawdzeniu zawartości pakietów, obecności bonu żywnościowego i wstępu na basen, przebraliśmy się w stroje startowe. Możliwe to było mimo chłodu, już na godzinę przed startem, bowiem do dyspozycji biegaczy był cały ogrzewany budynek szkolny. Nie było najmniejszych problemów z szatnią, czy dostępem do toalet. Pokazała się telewizja i wszyscy powoli zaczęli wypatrywać zachodu słońca, bo punktualnie o zachodzie miał wystartować bieg. Przed biegiem Organizator biegu zorganizował zbiórkę rzeczy sportowych z których mogłaby skorzystać młodzież nie posiadająca środków na jej zakup. Środków oraz wiedzy , jaką odzież należy zakupić. Widziałam efekt tej zbiórki oraz dystrybucję zebranych rzeczy. Przydały się.
O godzinie 16.20 po niewyraźnych komunikatach nastąpił start biegu. Trasa z początku przykryta asfaltowym dywanikiem , robiła się coraz bardziej nierówna, coraz bardziej wąska i coraz bardziej ciemniejsza. Po około 32 minutach , zgodnie z tym że miałam zamiar przebiec tylko ćwiartkę, włączył mi się dzwonek w głowie – tu zawracasz panno Lalu.  Na punkcie żywnościowym napiłam się gorącej herbaty, przepuściłam parę osób dla których ten ćwierćmaraton miał tak od 12 do 15 km, jeszcze chwila zastanowienia czy nie pójść jednak na całość i z powrotem. Zrobiło się już naprawdę ciemno, a mi  zaczęła szwankować czołówka. Dobrze że się zawróciłam. Udało mi się dogonić grupę chłopaków, dla których dedykowany był ten bieg. Chłopcy na 7 km, już poruszali się marszobiegiem, ale szczęśliwi byli, że udało im się przebiec ciurkiem pierwsze 5 km, tak szczęśliwi , że musieli zapalić sobie papierosa. Chwytał lekki mróz , było ciemno, popsuta czołówka i ja, która każdego palacza wysłałaby na Madagaskar, cieszę się z tej odrobiny światła jaką daje żar papierosa, biegacza który biegnie przede mną. Chłopcy oczywiście biegli w kategorii – bez lampek. Może pierwszy raz w życiu w stan głupawki wprowadziły ich zwyczajne endorfiny. Nie oceniam. Wyprzedziłam ich. Dobiegłam do asfaltu, jak dobrze. Chwilowo – co ja słyszę – za mną – stuk,stuk,stuk.  Kijkarz mnie dogonił. Jest z górki , jest równo, jest rzeźko, są latarnie – przyspieszam , przyspieszam, do samej mety przyśpieszam. Cała ekipa , prócz Andrzeja który biegnie połówkę jest już na mecie. Ela wydziela nam zostawione po jej opieką talony i udajemy się labiryntem korytarzy na posiłek. Ogromna stołówka, wolne miejsca przy stolikach, brak kolejki przy wydawaniu posiłku i z piętnaście osób zaangażowanych w to by tak to wyglądało.

Menu:

Przystawka – gorąca herbata z cytryną, kefir 400ml, jabłko.

Danie główne: odrobina świderek w towarzystwie swojskiego pęczaku z orientalnym akcentem białego ryżu pod cieciorkową pierzynką, skąpaną w pomidorowym lub pieczarkowym sosie z kęsami białego mięsiwa, podane z kompozycją surówek, przynajmniej w trzech smakach.

Deser: druga herbata, ciasto drożdżowe pulchne i w smaku doborowe oraz magiczny kubeczek pełen nadspodziewanie dobrego smaku w stosunku do niezbyt wyszukanego wyglądu. No tak, to ja nawet na Wigrach nie jadłam. Uczta, z której wyrywa nas donośny głos szefowej – kto zjadł , zwalnia stolik i idzie na basen.

Zwalniamy stolik i nie idziemy na basen, tylko piętro niżej na metę – bo nadeszła chwila powrotu Andrzeja. A  Andrzeja nie ma i nie ma. Ela mówi – jak nic zgubił się w lesie. A to było praktycznie niemożliwe, bo trasa była oznaczona i zabezpieczona przez taki sztab ludzi , że co innego pobiec za daleko , a co innego pozwolić się zgubić. Andrzej przybiega nareszcie. Szczęśliwy, ale stytrany na maxa. Wracamy całą grupa do stołówki nakarmić Andrzeja. Robi się bardziej kultowo, bowiem teraz posilają się głównie ci co dali radę całość. Zabrakło tylko kefiru i ciasta. Krótkodystansowcy całe zjedli i kefir wypili. Andrzej powoli nabiera kolorów. Nic dziwnego cztery kobiety nad nim skaczą, może herbatki, może ciasteczko albo jabłuszko. Dostajemy smsy z wynikami i powoli , udajemy się na basen, do którego wejście dla wygody biegaczy zlokalizowano tuż obok. Na basenie, coś miłego dla chłopaków. Pani w kasie rozdając kluczyki do szafek mówi – z powodu, że dziewczyn jest zdecydowana mniejszość to damska szatnia jest koedukacyjna i proszę nie wchodzić do szafek, bo nikogo żywego nie udało się jeszcze z nich wycisnąć. Zasuwamy razem do jednej szatni. Ile dobytku ma się ze sobą po bieganiu. Czapki, rękawiczki, latarki, torbę ciuchów na zmianę i te szafki szerokości 4 cali. Myśmy myślały , ze panowie choć trochę zainteresują się naszym przebieraniem, a tu nie, każdy w stu procentach zaangażowany w upychanie majdanu do swojej szafki. Na dno mokry smród, jaki się zdjęło bo bieganiu, potem torba i na wierzchu to czyste i suche na przebranie. Lądujemy na basenie. Na początek ze dwie długości dla fasonu, potem sauna, jacuzzi, sauna, wygłupy w basenie do wygłupiania. Po pierwszej saunie, zaszczyt, można było wejść do beczki z lodowatą wodą, bezpośrednio po zwycięzcy półmaratonu, Piotrku Kędzi. Zrobiła się kolejka.
RysioTeam znany jest z tego, ze wszędzie pierwszy przyjeżdża i ostatni wyjeżdża. Dajemy radę do 21.00.  Biorąc pod uwagę, że zaczęliśmy 12 godzin wcześniej na parkrunie – i cały dzień się kręcimy jest dobrze, na razie. Dojeżdżamy do Łodzi z oczami na zapałki. Wpadam do domu i zasypiam jak kłoda.
Rano czytam jakieś wpisy, że w ozo z trasą ciała dali. Byłam w Ozo od 14.00  do 21.00. Siedem godzin rozpieszczania, w tym tylko godzinę morderczego biegania po ciemaku. Niesamowita forma spędzenia wolnego czasu. Mimo zimy. Wzorowa organizacja – ogromna masa ludzi zaangażowanych w wydarzenie, basen do dyspozycji tylko dla biegaczy. Ciepłe jedzenie, ciepłe szatnie, śliczne koszulki. Radość mieszkańców, że odbywa się maraton. Dostępność parkingów, wszędzie blisko. Trasa bez śniegu i 15 stopniowego mrozu. Biegowy all inclusive . Jak w teatrze. Ta ruchoma zawrotka była wpisana w konwencję, każdy biegł ile chciał. Dla mnie super impreza  i dziękuję swoim znajomym , że mnie na nią siłą wyciągnęli. Ten zapadający zmrok , biegacze z czołówkami, mróz smagający rozgrzane policzki. Nie ma, normalnie, nie ma się czego przyczepić.

Fotka z ozo ściągnieta z kolezanki Tatiany – Ewy ( chyba się nie pomyliłam)

Powiązane Posty