Wrocław wg planu – jesteśmy bardzo zadowoleni

W dniu 13 września 2015 roku ulice Wrocławia zablokowane zostały przez prawie pięciotysięczny tłum maratończyków biegnących w 33 PKO Wrocław Maratonie. Nasza dzielna grupa postanowiła przyłączyć się do tego wydarzenia w sposób czynny. Z sześcioosobowego składu zwyczajowo dwie osoby zostały wyznaczone ( na ochotnika) do biegu, pozostali odpowiedzialni byli za aprowizację i zagrzewanie do walki (kibice).
Na dwa tygodnie przed maratonem, w super lokalizacji oddalonej od linii startu ok. 14 minutowym spacerkiem przez park udało się nam zarezerwować kwatery za 37 złoty i 80 groszy od osoby za noc. Rezerwacja była dokonana na podstawie nrWyjechaliśmy z Łodzi o 7.30 w sobotę rano. Przydzielono mi na ten dzień funkcję kapitana wycieczki i wszystko miało się odbyć według planu;
10.00 – Przyjazd na kwaterę
10.00-11.00 –Zakwaterowanie i drugie śniadanie
11.00-11.20 – Przemarsz na Stadion Olimpijski.
11.20- 12.20 – Rejestracja w Sekretariacie Biegu, odbiór pakietów, pogaduchy, tajemnicza paczuszka dla Andrzeja Gonciarza
12.30 – 12.45 – Przejazd tramwajem nr 9 do przystanku Dworzec Główny
12.45 – 13.30 – Zwiedzanie Dworca oraz podziwianie wykopów nowego Dworca Autobusowego.   Przemarsz w kierunku ul. Świdnickiej.
13.30 – 14.00 – Obiad w kultowej jadłodajni samoobsługowej
14.00 – 15.00  – przemarsz Świdnicką, zwiedzanie Rynku i wszystkiego innego w linii prostej na wyspy
15.00 -16.00 – Wyspy. Wjazd na wieżę Katedry. Podziwianie panoramy miasta. Zwiedzanie Ogrodu Botanicznego w wariancie budżetowym – za płotu.
16.15 – Zaokrętowanie na statek Nereida. Rejs po rzece Odrze w kierunku ZOO.
16. 35 – Zejście z pokładu
16.35-16. 50 – Przejście wzdłuż płotu ZOO w kierunku Hali Stulecia i Fontanny Multimedialnej.
16.50-17.00 – Czas wolny np. można napić się piwa.
17.00-17.10 – Skrócony pokaz tzw. reklamowy w Fontanie Multimedialnej.
17.15 -17.40 –  Zwiedzanie Ogrodu Japońskiego.
17.45 – Rozwiązanie wycieczki i dziesięciominutowy spacer w kierunku kwatery.
Atrakcja fakultatywna:
17.45 -18.00 – Dojście Parkiem Szczytnickim na pasta party.
18.00 – 20.00 – Wykłady na Stadionie i kluchy.

Wszystko odbyło się w punkt. Niestety grupa niewiadomo czemu zrezygnowała z fakultetu i poczłapała do domu.
Pogoda była wyśmienita, miasto piękne. Do zaplanowanych atrakcji doszły te nieprzewidziane. Podczas rejsu po Odrze mijaliśmy bazę 25 Biegu Solidarności, gdzie właśnie dobiegali pierwsi zawodnicy. Wszyscy na statku podziwiają Serowca, a my odwróceni tyłem do całej wycieczki szukamy znajomych twarzy, źli trochę, że nic o tym biegu nie wiedzieliśmy, bo byśmy przepuścili przez niego naszą maratońską publikę (Lidkę, Dorotę i Andrzeja).
Potem maszerując wzdłuż ogrodzenia ZOO widzieliśmy proces tworzenia muralu, lub jak dawniej się mówiło – malowania płotu. Pewnie będę dyletantką, bo nie znam człowieka a powinnam. Jakiś dziadek farbą olejną za pomocą pędzla ławkowca na płocie czarował sylwetki zwierząt, oddając cechy charakterystyczne dla gatunku w sposób tak sugestywny, że wizyta w Zoo stawała się zbędna.
Dzień był wypełniony po brzegi a mnie i Marka następnego dnia czekał maraton. Wróciliśmy na kwaterę. Dziewczyny przygotowały kolację, Andrzej zadbał o nawadnianie. Zjedliśmy kolację, poeksperymentowaliśmy z nawadnianiem, przypięliśmy numery do pakietowych koszulek i punktualnie o 22.00 zaczęła się cisza nocna.

Pobudka o 6.00. Bułeczka z masłem. Przedbiegowe czary-mary. Start był o 9.00, a nasza kwatera była tak luksusowo położona, ze nie było sensu wychodzić z domu przez 8.00. Doszliśmy na start. Elka zamieszała w pogodzie – wysoka temperatura na biegu to jest jej wina. Wystartowaliśmy.

Planowo z Markiem mieliśmy pojawić na mecie w odstępie ok. pół godziny. Co też miało miejsce, tylko jakaś obsuwa w globalnym liczniku nastąpiła – nie biegliśmy tego biegu na życiówki. Marek maraton potraktował treningowo przez ultraMaratonem Bieszczadzkim. A ja? Miałam być wyczytana na koniec biegu i pokazana publice. Właściwie nawet bez ukończenia maratonu, byłabym pokazana publice. Ale po biegu, prezentowałam się o wiele lepiej z wagą przynajmniej 4kg w dół. Pobiegłam ten maraton dla poprawienia smukłości na finalnym zdjęciu odbioru nagrody.

Zaczęło się wyśmienicie. Ustawiłam się w grupie Galloway’a i mimo, że odjechali mi właściwie po pierwszym spacerze, stosując poznane w pierwszych pięciu minutach biegu zasady, niosło mnie jak na skrzydłach aż do piętnastego kilometra w czasie marzenie na życiówkę. Jeden kilometr biegu i trzydzieści kroków marszem. Bez wysiłku w wymarzonym czasie. Bez zadyszki. Naprawdę nigdy w życiu bieganie na czas nie sprawiło mi takiej przyjemności. Niestety na siedemnastym kilometrze radykalnie zmienił się kierunek biegu. Tym, co mnie niosło w szczęśliwości na początkowych kilometrach był zwyczajny bardzo mocny wiatr w plecy, który teraz wiał z drugiej strony. Powoli Galloway’a zaczęłam zamieniać w półgaloweja, by ostatecznie skończyć Galloway’em odwróconym.

Na półmetku miałam trzy minuty straty do założonego tempa i zadzwoniłam do kibiców na mecie, żeby oczekiwali mnie na mecie w widełkach planu B. Na trzydziestym kilometrze kolejny telefon – oczekujcie mnie w widełkach czasowych planu C. Nie, nic nie poszło nie tak, widocznie taka była karma tego dnia. Na 37 kilometrze – dramat – nowatorska technika odwróconego Galloway’a (kilometr marszu i trzydzieści kroków biegiem) dawała równo 9 min/km. Na trzydziestym kilometrze byłam równo po czterech godzinach. Miałam 10 minut luzu do limitu. Zaczęłam świrować. Dzwonię do kibica Andrzeja, który czekał na mnie na mecie – Andrzej zasuwaj trasą biegu w przeciwnym kierunku, gdzieś mnie wyhaczysz i weźmiesz na hol. Do mety było 5 km, przeliczając tempo moje i Andrzeja powinniśmy zderzyć się  na 3km przed metą. Tak też się stało, dokładnie trzy kilometry przed metą wpadłam w ramiona biegnącego z naprzeciwka Andrzeja. Trochę pogadaliśmy, wiatr przestał szumieć w mojej głowie. Zaczęło się – potruchtaj trochę, nie zdążysz z limitem, wcale tak źle nie wyglądasz, nie udawaj. Obserwujący te scenę cywilny niebiegacz mógłby zgłosić na policję tzw. przemoc w rodzinie. A to było słodkie lanie po łydkach przewidziane w planie D. Na metę dotarłam planowo lżejsza o cztery kilogramy i grzecznie dałam się zaopiekować pozostałym moim kibicom. Kibicom, którzy oprócz zagwarantowanej dla mnie po biegu nagrody, zorganizowali dla mnie prywatne „szoł” na linii mety. Po skończonych ceremoniach zahaczając o Morskie Oko wróciliśmy na kwaterę , spłukaliśmy sól i planowo o 18.00 wyjechaliśmy w kierunku Łodzi.

Ta relacja napisana była przez zestresowanego i spiętego maratończyka. Zdecydowane wolę gdy na naszych wyjazdach mam przydzieloną funkcję kibica. Tu, we Wrocławiu kibice „przyjezdni” byli bardzo zadowoleni. Zwiedzili kawał miasta a i organizator biegu zadbał o to by nie nudzili się na mecie czekając na „swoich” biegaczy. O tym maratonie wszyscy mówią i piszą dobrze, więc coś w nim musi być magicznego. Przyszłoroczne edycje połówki i całości powiązane będę z ESK 2016, będzie jeszcze bardziej światowo. Polecam wpisanie tego biegu w kalendarz, zwłaszcza tym biegaczom którzy posiadają rodziny. Można zorganizować mega wypad rodzinny połączony ze zwiedzaniem Afrykanarium, czy nawet zostawić dzieciaki z babą na starcie, a i tak nie będą miały szansy się zanudzić ani zgłodnieć przez te cztery godziny. Nasza cała grupa wspaniale spędziła czas na tym wyjeździe. Jesteśmy bardzo zadowoleni.

Powiązane Posty