Triathlon Przechlewo: próba ostateczna.

Jaka jest definicja udanego startu w triathlonie? Pracujemy dla wyników, liczb, czy liczby pracują dla nas? Gdzie leży granica, po przekroczeniu której następuje rezygnacja? Granicę tę określają czynniki fizyczne, psychiczne czy niezależne, zewnętrzne? Na te, oraz wiele innych pytań, musiałem sobie odpowiedzieć po tegorocznym starcie w Przechlewie, na dystansie połowy Ironmana. Imprezie ostatniej w sezonie i mało brakło a ostatniej w życiu.

Zanim przejdę do opisu imprezy, chciałbym napisać kilka słów o mnie i moich dotychczasowych startach.

Pierwsze podejście

Decyzję o sprawdzeniu się w triathlonie podjąłem pod koniec 2012 roku gdy zaczęło nudzić mnie bieganie. W gimnazjum całkiem nieźle pływałem, a nauczyłem się sam, podpatrując innych. Jestem też jednym z ostatnich, szczęśliwych roczników, które w dzieciństwie z pozdzieranymi kolanami i gilami po pas jeździły rowerem po swojej ulicy a nie na ekranie komputera w Simsach. W drewutni mojej kobiety, po ostrej zimie 2013 roku, pod resztką drewna, ukazał się stary rower szosowy, ZZR Huragan rocznik 1967. Niewiele myśląc wyciągnąłem pordzewiały, powyginany relikt, odrestaurowałem, wypiaskowałem, pomalowałem proszkowo, powymieniałem co trzeba i tak stałem się posiadaczem szosówki. Pierwszy start zaplanowałem na Rawie Mazowieckiej w 2013 roku, dystans olimpijski (1500m/40km/10km). Cel: ukończyć i przeżyć.

Do  debiutu trenowałem eksperymentalnie, trzymałem się zasad z książki Joe Friela, starałem się nie przemęczać. Czas nie zawsze pozwalał na realizowanie planu, ale jakoś dotrwałem do Rawy. Tam wystartowałem- czas 3:50 pokazuje iż była to męczarnia. Na biegu dostałem ,,ściany”- nie wiedziałem nic o suplementacji żelami, brakło mi węgli.

Ale doznałem tam uczucia, jakie większość z Was zna. Na mecie doszło do pewnego cudu- centymetr przed linią końcową w głowie krzątało się tylko ,,Kur.., nigdy więcej”. Zaś ułamek sekundy później, centymetr za metą: ,,Kur.., ja chcę jeszcze raz!”.

Drugie podejście

I z tą myślą dotrwałem do marca kolejnego roku. Mając w głowie błędy treningowe poprzedniego sezonu ułożyłem plan, z konkretnym celem, punktami pomiaru postępów. Starty były dwa- znów Rawa, celem poprawy czasu i Przechlewo- sprawdzenie czy dam radę ,,zrobić” dystans połowy Ironmana (1,9km/90km/21km).

Oba cele zostały spełnione. W Rawie poprawiłem czas o godzinę (mimo 37 stopni w cieniu) zaś w Przechlewie…

Woda miała 17,2 stopnia Celsjusza. Pianki są obowiązkowe w wodzie poniżej 17 stopni. Ja oczywiście pianki nie miałem (jako jeden z trzech na 200 startujących). Wiecie jakie to uczucie, gdy zwiążecie sobie palec u nasady nitką i sinieje? Tak zdrętwiały byłem na całym człowieku ale dystans 1,9km- dosłownie- pokonałem. Wskoczyłem na mój retro rower. Opanowanie drgawek zajęło mi 20 minut… Akurat w momencie jak przeszły (tj. na 10 kilometrze) pękła mi z tyłu retro szprycha. Rozkręciłem retro hamulce i jakoś te 80km na rozklekotanym retro kole przebyłem… Bieg był już tylko na dobiegnięcie, ponad 2 godziny truchtania. Czas- ponad 6 godzin, ale ukończyłem! Znacie tą radość- towarzyszyła Wam przy przebiegnięciu pierwszych 5km, 10km, półmaratonu czy maratonu w bólach.

Sezon 2014 ukończony, cele zrealizowane! Wnioski przelane na kartkę, dane wrzucone w tabelkę, rozpisany nowy sezon z konkretnymi czasami do zrealizowania na zawodach. Cel: 3 razy 1/2 IM. Rozpisany harmonogram, inwestycja w nowy rower, trening siłowy, kurs Total Immersion. Wylane litry potu, trochę krwi, łysienie od chloru, nieustająco bolący człowiek- tak mi mijał czas od stycznia do startu w Sierakowie pod koniec maja.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Trzecie podejście

To był mój drugi pół-ironman. Stres przed startem spory, dużo nowości- pianka, nowy rower, nowe żele, mocniejsze treningi, ambitne cele.

Ku mojemu zdziwieniu przepłynąłem pełnym luzem 1900m w 32 minuty, co przekroczyło założenia (na ten konkretny start) o dobre 5 minut!

Rower poszedł dość, dość- 2:40, jak na początek sezonu i ,,stratę” kilku minut gdy zatrzymałem się pomóc jednemu z zawodników usunąć  awarię roweru za 50 tysięcy. I bieg- na 5tym kilometrze dopadły mnie skurcze czworogłowych. Takie, że po przykucnięciu nie mogłem wstać. Jakoś, jakoś dotarłem do mety, w nieco ponad 2 godziny. Czas: 5h 38min. Gdy odbierałem rower ze strefy zmian zobaczyłem, iż na 3 bidony wypity jest tylko jeden. Z przejęcia wszystkimi nowościami zapomniałem pić! Cud, że takie odwodnienie skończyło się tylko skurczami! Dostałem nauczkę na przyszłość.

W połowie czerwca ,,wyskoczyła” w okolicy Uniejowa fajna impreza- olimpijka w Przykonie. Zapisałem się- imprezę wpisałem w dzienniczek jako mocniejszy trening.  

Pogoda na imprezie była dość ciekawa. Start odbył się w deszczu i nadciągającym froncie burzowym. Burza z gradem przyszła akurat na całe 40km etapu kolarskiego. Przy dopuszczonym draftingu i jeździe w grupie, ,,na kole”, okulary szybko pokryły się centymetrową warstwą błota. Uczucie jakby ktoś lał nam wodą ze szlaucha w twarz. Po zejściu z roweru- bieganie. Zanim ja założyłem skarpetki, wylałem z butów wodę…. Na biegu dla odmiany wyszło słońce i zrobiła się nieznośna, podeszczowa parówa. Ale ukończenie na 18tej pozycji, 4 w kategorii wiekowej z czasem 2:26, na te warunki i dużą stratę w strefie zmian było niezłym osiągnięciem. Szkoda że pogoda nie dopisała, znów nie zaliczyłem ,,czystego” startu.

Dalej był Poznań, o którym pisałem ostatnio. W skrócie- wichura z porywami do 80km/h, wzburzona woda, kontuzja stopy. Znów nie wiadomo czy miesiące ciężkiego treningu doprowadziły do osiągnięcia wyznaczonych czasów- warunki i przygody nie pozwoliły tego sprawdzić.

Po Poznaniu ponad miesiąc do Przechlewa. Plan rozpisany- tydzień regeneracji, tydzień mocnej rozbudowy, znów tydzień luźniej, dwa tygodnie szczytu, regeneracja i start. Po etapie pływackim na Poznaniu, gdzie czułem się jak flak, dorzuciłem zaniedbany trening stabilizacji centralnej. Codziennie z rana ćwiczenia ABS (piekielne ćwiczenia na brzuch), co 2-3 dni ,,bolesna” stabilizacja, do tego podciąganie i pompki. Mocno przykładałem się do treningów kolarskich, Robert Nowicki wyleczył mnie z kontuzji stopy dzięki czemu znów zacząłem biegać swoje, na basenie w większości ćwiczenia techniki. Tak w pocie czoła zleciał gorący sierpień. Przechlewo- nadciągam! Wezmę odwet za pechowy sezon, 5 godzin jest moje!!!

 

Dzień próby

No i przyszło Przechlewo… Jak doczytaliście w cierpliwości do tego miejsca to dobrze się domyślacie- dalej będę marudzić 🙂

Impreza odbywa się nad pięknym i czystym Jeziorem Końskim. Start i meta w ślicznym ośrodku, całość przebiega w malowniczych krajobrazach. Zawsze tam będę przyjeżdżać, choćby popatrzeć jak się zmagają inni. Jest tam jakaś magia, aura. Może spowodowana debiutem rok wcześniej?

Celem pływackim było złamanie 30 minut. Warunki od rana świetne, słoneczko, ciepło, bez wiatru. Start z wody- niestety znów 32 minuty. Wiem, że kulała technika w piance, jest nad czym pracować… Ale wyjście jako 26 z wody na 200 osób, zaraz za zawodowcami i innymi pływakami może cieszyć. Wskoczyłem na rower. Pierwsze 25km było super- lekki wiaterek, słońce. Jednak w okamgnieniu pogoda się zmieniła. Wróciły kochane wichury- identyczne jak w Poznaniu, wiatr 36km/h w porywach do 80km/h. Do atrakcji dołączył spadek temperatury na 12 stopni i poziomo zacinający deszcz. Ale co tam- każdy ma takie warunki, trzeba cisnąć! Do 70 kilometra. Tam złapałem kapcia na dysku. Niestety otwór w dysku jest za mały, aby założyć naboje z CO2 i nic na to nie jestem w stanie poradzić. Delikatnie, aby nie zdezelować carbonu, dotarłem do strefy zmian, oddałem chipa i dla ukojenia nerwów pobiegłem na wymagającą, miejscami pagórkowatą, trasę biegową gdzie zrobiłem półmaraton w 1h 40 min.  

Patrząc na średnią prędkość, jaką utrzymywałem na rowerze, na moją dyspozycję na biegu i czasy pływania oraz zmian- złamałbym 5 godzin. Uplasowałbym się w pierwszej 30-tce.

Ale czy na pewno? Może znów dorwałyby mnie skurcze albo kontuzja stopy? Nie wiadomo- pełnych 90km nie przejechałem.

Głowa pełna wątpliwości

I tutaj, po ostatnim starcie przychodzą na myśl pytania które opisałem w pierwszym zdaniu.

W styczniu tego roku założyłem sobie ambitne aczkolwiek mierzalne i osiągalne cele: 35 minut na pływaniu, 2h30min na rowerze i 1h40min na biegu. Przyjmując zapas 5 minut na strefy zmian, do złamania 5 godzin zostaje zapas 10 minut. Luzik.

Cel pływacki zrealizowałem z nawiązką, stając się solidnym pływakiem.

Rower- nie mam zielonego pojęcia, jak pojechałbym w szczytowej formie na Poznaniu i Przechlewie. Nie pozwoliły na to warunki atmosferyczne i kapeć.

Bieganie- znów nie mam pojęcia. Na Sierakowie skurcze, na Poznaniu kontuzja, na Przechlewie niewiadoma po nieukończonym rowerze.

Czy bym złamał 5h? Nie wiadomo. Czy mogę zakładać na przyszły sezon, iż 5h jest złamane? Nie wiem. Jak mam ustalić plan i harmonogram na przyszły sezon, nie mając danych do analizy? Mój inżynierski łeb głupieje- nie wie nic.

Czuję się mniej więcej jak w 2013 roku, gdy zaczynałem. Nie mam punktu zaczepienia do dalszego planowania, mimo wyłożenia w przygotowania, sprzęt, treningi, starty pieniędzy równowartości używanego samochodu. Mimo potu, krwi, bólu.

Czy warto znów powtarzać rok przygotowań, wydawać pieniądze, poświęcać bezcenny czas na treningi do kolejnego sezonu? Czy będę potrafił wystartować z zaciętością na twarzy czy z grymasem niepewności co za gówno przyniesie mi ta konkretna impreza? Czy startuję dla cyferek w tabeli wyników? I w końcu, czy to jest ten punkt, w którym wielu rezygnuje?

Wracając z Przechlewa chciałem zrezygnować. Zająć się- nie wiem, żużlem, tańcem z gwiazdami czy czytaniem gazety pod prysznicem. Po rozmowach z wielu życzliwymi mi osobami spojrzałem na to z innej strony. 3 lata tego sportu bardzo mocno mnie zmieniły. Triathlon wyłowił, wyostrzył i pozwolił zdominować moją osobę cechom przydatnym w dzisiejszym świecie: umiejętności stawiania sobie bardzo ambitnych ale osiągalnych celów, zawziętości i jednocześnie elastyczności w metodach ich osiągnięcia, odporności na niepowodzenia, nie przejmowania się rzeczami ode mnie niezależnymi i bycia dla siebie wymagającym. Wartościowym człowiekiem nie jest ktoś kto na 100 cech ma 99 zalet i 1 wadę. Wartościowa jest osoba która może mieć 99 wad i 1 zaletę ale dokładnie zna każde z nich i umie to wykorzystać. Parę lat triathlonu i wszystkie cechy mamy podane na tacy, jak wydruk z bankomatu.

Ten sezon ,,wypluł” kolejne moje wady i słabości, mam nadzieję ostatnie. Dla kogoś, kto to czyta, mój sezon może wydawać się nieudany, pechowy. Dzisiaj już wiem iż ze względu na osiągane czasy faktycznie wypada blado. Jednak to co się działo na przełomie ostatnich miesięcy dobrze mnie zahartowało i ociosało. Dlatego jestem wdzięczny skurczom, wichurom, kontuzjom i tej igiełce która weszła w moją szytkę wartą kilka stów dwa tygodnie temu- dzięki Wam jestem jeszcze twardszym i lepszym człowiekiem!

Powiązane Posty