Minęło ponad półtora roku od mojego ostatniego startu w triathlonie. Po 7 startach (3 olimpijki i 4 połówki IM), 3 sezonach startów (2013-2015) przyszedł czas na rok 2016, kiedy z pewnych względów musiałem zrezygnować z trenowania triathlonu. Współorganizowałem Triathlon Stryków, i gdy tylko poczułem zapach neoprenu, wody, posłuchałem trzasku przerzutek i usłyszałem spikera dopingującego finiszerów- pojawił się głód powrotu na trasy.
Rok 2017 postanowiłem spędzić na krótkich dystansach, dla odmiany do poprzednich, dłuższych startów. Chcę również nieco rozpędzić nogę, mam już 28 lat, więc jest to ostatni dzwonek na trenowanie szybkości (o ile nie jest już za późno!).
I tak zapisałem się na cykl Pucharu Polski na dystansie sprinterskim + Mistrzostwa Polski w Suszu. Jako że jestem stosunkowo dobrym pływakiem, łatwiej powinno mi się konkurować na zawodach draft-legal.
I tak po kilkumiesięcznych, wyjątkowo nieprzyjemnych przygotowaniach (przez cudowną tegoroczną pogodę- brak trenażera, jazda w śniegu i mrozie nie jest fajna) dotarłem do dnia 14 maja, czyli triathlonu w Olsztynie.
Mimo, że to sprint, stresik jakiś tam był- nie wiadomo jak zachowam się w grupie kolarskiej, chociaż regularnie jeżdżę z Cyklomaniakami na ustawki. Jak noga poda po rowerze? Jak pójdzie pływanie, po tak długiej przerwie?
Dodatkowo doszła kwestia sprzętu. Mam nowy, super rower szosowy Cannondale. Pierwszy raz startowałem też w stroju triathlonowym, a nie spodenkach kolarskich i koszulce biegowej! Tyle zmian i to na pierwszy triathlon po przerwie? Dobrze, aby coś polepszyć, potrzeba zmian…
Pierwszą zagadką było, czy odbędzie się etap pływacki. Woda musiała mieć co najmniej 12 stopni, a na dzień przed ledwo miała 10. Po dotarciu do Olsztyna okazało się, że pogoda jest fenomenalna- ciepło, słonecznie i bezwietrznie. Organizator podał, że woda ma 12 stopni i pływanie się odbędzie.
No więc czas na standardową procedurę: wstawienie roweru do strefy zmian. I tu pierwszy szok. Spojrzałem na całość, i coś mi nie pasowało- jedyna rzecz, jaką miałem w skrzynce to buty! Coś za mało, zawsze ze skrzynki wysypywały mi się klamoty. Ale po przeanalizowaniu wszystkiego, doszedłem do wniosku że chyba jest ok. W poprzednich latach w skrzynce miałem: ręcznik, talk, buty ze skarpetkami, pas do pulsometru (nie zakładałem na pływanie), spodenki kolarskie, koszulkę i coś do picia. A teraz? Ręcznik i strój kolarski niepotrzebny bo mam strój na sobie. Pulsometr podobnie. Buty bez skarpetek, na tym dystansie nic się nie obetrze. Woda w bidonach, krótkie zawody, nie muszę się nawadniać w strefie. Kask na rowerze, pas z numerem też, okularki na kierownicy… Niby wszystko OK ale do samego startu miałem przekonanie że o czymś zapomniałem.
Pora na założenie pianki i wejście do wody. Po zanurzeniu się, miałem wrażenie że ktoś mi przytrzasnął młotkiem stopy, dłonie i głowę. I w tej pizgawicy mam płynąć? No cóż, będzie ciekawie 🙂 Tutaj dodam, że termometr w zegarku na etapie pływackim pokazał 10 stopni, a nie 12… widocznie dwanaście było przy brzegu.
Przyszedł czas startu- z brzegu. Oczywiście „mega” pewny siebie, jak zwykle ustawiłem się na tyle. A za każdym razem po triathlonie powtarzam sobie- pływam całkiem nieźle, więcej przebojowości, do przodu!
Przed startem emocje biorą górę i zapominam o tym, chowając się gdzieś na tyle. I start jak zwykle wyglądał żałośnie- dosłownie wszedłem za wszystkimi, a dodam że na sprincie startuje zawsze sporo spanikowanych debiutantów. Położyłem się na wodzie, kilka metrów przepłynąłem żabką w obawie przed pralką i dopiero gdy już zostałem z tyłu, przeszedłem do kraula. Momentalnie dogoniłem tych co byli przede mną, zacisnąłem zęby i przebiłem się przez tą falę. Niestety dostałem z łokcia i zanim podniosłem głowę, już płynąłem poza kursem. Obrałem poprawę i płynąłem dalej… jednak nogi ani ręce nie pracowały jak trzeba. Moja pianka nie jest pierwszej jakości ani nowości, ma dużo dziur, przez co miałem chłodzenie 10cio stopniową wodą. Cały człowiek zdrętwiał, zupełnie jak wtedy gdy w 17 stopniach płynąłem 1900m w Przechlewie, 3 lata temu. Dopłynąłem otępiały do pierwszej bojki, za którą zacząłem mocniej pracować ciałem. Do drugiej bojki w miarę się rozgrzałem i na powrocie złapałem rytm- wyprzedziłem sporo osób.
Życzę sobie takiego rytmu i większej pewności siebie na kolejnych zawodach. Bo tutaj 750m przepłynąłem w 11 minut, co jest przyzwoitym czasem. A biorąc pod uwagę moje błędy, jest naprawdę nieźle. Nauka na przyszłość- walczyć o pozycję z przodu i gonić koni!
Po wybiegnięciu szybki wbieg do strefy, zrzucenie pianki, rower w łapę i na trasę. I tu znowu się zawahałem- czy aby na pewno wszystko wziąłem? Chyba tak, więc ogień w siodle i na asfalt!
I tu pojawiła się kolejna kwestia, o której jakoś nie pomyślałem. Zawodnik przede mną miał jakieś 1,5 min przewagi po pływaniu i strefie zmian. Za mną kolejni zawodnicy również byli ok 1,5 minuty. Pozostała mi próba dogonienia tego przede mną, aby wejść w zmiany i zrobić dobry czas, nie zakwaszając przy tym nóg. Goniłem go przez 15km, miałem w zasięgu wzroku i już naprawdę było blisko, kiedy ten przede mną dogonił kogoś przed sobą i w dwójkę współpracując odjechali mi dość mocno. Odpuściłem, żeby w ogóle coś pobiec a nie tylko iść po rowerze. I wtedy dogoniła mnie dwójka, która jechała za mną- w tym mój serdeczny zgierski przyjaciel triathlonowy- Kamil Kurczewski. Oczywiście w trójkę była zupełna inna jazda- pełna dynamika, współpraca (super trzeci partner do jazdy!) i odpoczynek na kole po ogniu w przedzie. To, do czego ćwiczyłem. Kamil jest mega koniem, a do tego doskonale się znamy z treningów i nie jedną setkę przejechaliśmy razem. To była prawdziwa przyjemność jechać z nim po takiej przerwie w startach.
Dojechaliśmy do strefy zmian, gdzie błyskawicznie założyłem buty i ruszyłem na trasę biegową. I tutaj wyszedł brak ćwiczenia zakładek oraz mega mocne 15km roweru, kiedy goniłem zawodnika przed sobą. Nogi niestety odmówiły posłuszeństwa- owszem, biegłem ale tempo ledwo sięgało 4:30 co jest raczej wstydem na tym dystansie. Dodatkowo pojawił się element, którego po prostu nie cierpię. Po długim, prawie kilometrowym podbiegu (to jeszcze nie jest takie złe) przyszedł czas na króciutki, mega stromy zbieg. Nie znoszę zbiegać po stromym, po prostu nie potrafię. Dlatego zakwaszony, na pierwszym kółku po prostu zszedłem ten kawałek, aby dalej biec swoje. Po 3km nogi odzyskały wigor i tempo nieznacznie wzrosło, jednak średnio mi się chciało walczyć o kolejne sekundy, wiedząc że nie mogę przegiąć- start w Olsztynie ma priorytet C- czysto treningowo, w celu oswojenia się ze specyfiką zawodów i przypomnienia sobie, jak to w ogóle jest startować w triathlonie…
Na metę dotarłem z czasem 1h i 10 minut, co spełniło moje oczekiwania. Po raz pierwszy w historii moich startów nic mi się nie przytrafiło- nie złapałem kapcia, nie pękła mi szprycha, nie było gradobicia z piorunami ani huraganu przewracającego drzewa. Czysta przyjemność ze startu, jakbym odkrył to na nowo!
Jestem bardzo zadowolony z tych zawodów. Świetna impreza, piękny Olsztyn, fajna rywalizacja. Wbrew pozorom cieszę się też z błędów które popełniłem, bo naprawdę mam nad czym pracować a konsekwencje są małe. Reszta treningów przyniosła skutki. Nie mogę doczekać się kolejnych zawodów, nie wspominając o MP w Suszu!
Strzepnąłem rdzę i wracam na trasy. Warto było nawet odpuścić na rok, żeby zobaczyć wszystko z dystansu i upewnić się jaką ten sport daje radość. Nie da się jej porównać z niczym innym, przy takim poziomie bólu, gdy leci się „na odcince” (nigdy na rowerze przez 15km nie miałem tętna ponad 180!) dochodzą do głosu jakieś instynkty, które dają nieporównywalną radość. Do trenowania i na trasy!