Takie małe podsumomwanie roku

Rok temu pisałem tak… Na wiosnę urwać kilka, a może kilkanaście minut z maratońskiej życiówki w Łodzi. Zejść o minutę-dwie z czasem na dychę. Przebiec 2-3 górskie ultramaratony, na których jeszcze nie byłem. Wszystko bez ścisłych planów treningowych, bawiąc się bieganiem jak do tej pory, żeby przyjemność nie stała się kieratem. Wiem, w ten sposób nie zrobię mega wyników, ale radość biegania jest dla mnie ważniejsza 🙂 Zobaczmy, co z tego wyszło…

 


 

* Na wiosnę urwać kilka, a może kilkanaście minut z maratońskiej życiówki w Łodzi.

Plus dodatnio-ujemny. W kwietniu w Łodzi zszedłem z 3h48:28 na 3h42:09 na dużo trudniejszej trasie przez Łagiewniki. Trenowałem zdecydowanie mocniej, niż rok wcześniej. Założenie miałem przynajmniej złamać 3h40, na tamtej poprzedniej trasie pewnie by się udało. Mimo dość płaskiej drugiej połowy dystansu brakło sił na przyśpieszenie, nie było typowej ściany ale stopniowo para ze mnie uciekała. Życiówka poprawiona o ponad 6 minut, mimo to lekki niedosyt pozostał.

* Zejść o minutę-dwie z czasem na dychę.

Na krótszych dystansach również plus ujemno-dodatni. Na tą nieszczęsną dychę się nie udało i życiówka 45:02 z 2013 roku dalej stoi i się pokrywa kurzem. Żeby było śmieszniej, moja najszybsza dyszka w ostatnim roku to… lutowy Bieg Powstańca, trudny, przełajowy i pagórkowaty. W optymalnych warunkach pogodowych dokładnie wymierzoną 10 km trasę przebiegłem w 45:46. W płaskim ulicznym biegu tego dnia spokojnie by mi wyszło ponad minutę szybciej. Trzy miesiące później na Pietrynie nie złamałem nawet 46 minut… Znacznie lepiej wypadłem na czerwcowych trudnych crossowych „około dychach” na bruskim poligonie i w Piątkowisku.

Odbiłem sobie za to na piątce i połówce. Szczyt formy w maratońskich przygotowaniach wypadł mi o 3 tygodnie za wcześnie, co zaowocowało życiowo pobiegniętym półmaratonem w Pabianicach. Wyszedł mi podręcznikowy niedoczas na półmetku i wynik, o którym bałem się nawet marzyć.

Pierwsze kilometry po 4:55, potem po 4:50 i 4:45. Tyle założenia, w rzeczywistości wychodzi deczko szybciej i w okolicach półmetka mam jakieś pół minuty nadróby do rozpiski. (…) Wypadamy na ostatnią długą prostą prowadzącą aż do stadionu. 19-ty klocek ma być już w 4:35. Jakoś wchodzi, ale nadróbka zmniejsza się do 15 sekund. Zaraz, nadróbka nad czym? Nad mission impossible? Czy ja kurwa naprawdę lecę na 1:40? (…) W płucach już brakuje powietrza, na stoperze zostało 40 sekund, 30… Dopiero na ostatnim łuku przed metą wiem, że już nic mnie nie powstrzyma, ale i tak sprintuję do końca, nie dowierzając stoperowi. Magiczne 100 minut połamane z 9-sekundowym zapasem. Mission impossible completed!

To był mój najlepszy uliczny bieg w minionym roku. 1h39:51 na połówce według kalkulatorów dawało mi poniżej 3h35 na maraton i około 44:30 na dychę. Rzeczywistość, jak pisałem wyżej, postawiła mnie do pionu, ale udało się zawalczyć na najkrótszym dystansie. Po maratonie przyłożyłem się do treningów szybkościowych i w mglistą majową noc na pasie startowym Lublinka przebiegłem 5 km w 21:08, o 41 sekund poprawiając życiówkę sprzed roku. Po starcie slalomem wyprzedzałem ludzi w tłumie, a na finiszu niezbyt optymalnie rozłożyłem siły, bo we mgle prawie do ostatniej chwili nie było widać mety… gdyby nie to, może te 8 sekund bym urwał.

* Przebiec 2-3 górskie ultramaratony, na których jeszcze nie byłem.

Plus bardzo dodatni! Były cztery. W czerwcu Rzeźnik (78k, ok. 3.5k w górę), we dwóch z Krzyśkiem pobiegliśmy szybciej niż każdy z nas by dał radę z osobna. Może by się dało jeszcze trochę lepiej, ale i tak jestem zadowolony. Na początku września Bieg 7 Dolin (100k, ok. 4.5k podbiegów), uważam że byłem przygotowany na 15 godzin ale wyszło ponad 1.5h więcej. Od połowy dystansu na podejściach przepychałem ścianę energetyczną. Nadrabiałem zbiegami, bo mięśniowo było dobrze. Odcięło mnie, bo nie byłem w stanie dostatecznie dużo jeść po drodze – pewnie przez „lekko gazowaną” wodę mineralną podawaną na bufetach. Miesiąc później BUT90 (92k, ok. 4.5k w górę). Bez spinki na końcowy wynik, ukończyłem w dobrym stanie i dobrze się bawiąc. Do legendy przeszły dwa ostatnie zbiegi, a właściwie dupozjazdy ścianami błota i kamieni po ciemku i we mgle. Od zeszłego roku bardzo poprawiłem przygotowanie mięśniowe – więcej podbiegów, szybkich pagórkowatych crossów i ogólnorozwojówki! Przekonałem się, że jestem w stanie pokonać górską stówkę bez większej szkody dla zdrowia.

Na ostatni weekend października na totalne dorżnięcie zapisałem się na ŁUT150, czyli ok. 150k przez cały Beskid Niski z 5.2k sumy podejść. Dwie zimne noce na trasie, 34.5h napierania w rzece gów… tzn. błota we wszystkich możliwych konsystencjach. Wspaniali ludzie i współpraca. Meta pół godziny przed limitem. Wszyscy się nastawiali na rzeźnię, ale nikt nie przypuszczał, że będzie aż taka.

Posuwam się krok za krokiem, z nieobecnym spojrzeniem, zogniskowanym kilometr przede mną. (…) Nie czuję nic. Zero endorfin, euforii, satysfakcji. Tylko ulgę, że już po wszystkim. Stoper pokazuje 34 i pół godziny. W prawo na łąkę. Jak przez mgłę widzę i słyszę powitanie i wiwaty ekipy na mecie. Dla formalności przechodzę w trucht, unoszę ręce w górę i przebiegam przez kreskę.

Ukończyło 78 ze 150 uczestników, nawet nie przez limity czasu, tylko trudne warunki. Pod koniec nie wiedziałem jak się nazywam, ale taki całkowity reset jest czasem potrzebny dla psychy.

* Wszystko bez ścisłych planów treningowych, bawiąc się bieganiem jak do tej pory, żeby przyjemność nie stała się kieratem. Wiem, w ten sposób nie zrobię mega wyników, ale radość biegania jest dla mnie ważniejsza 🙂

Jak wyżej 🙂

* * * * *

Jakie plany teraz? Rozprawić się w końcu z 45 minutami na dychę, wszystko co urwę to moje. Więcej nie oczekuję jak człowiek jest zajechany górami. Kwietniowy maraton w Łodzi – nie przepadam za tym dystansem ale cykl przygotowań i start mi dobrze zrobią na sezon górski. To nie jest priorytetowy start, jak złamię 3h40 to będzie dobrze. Wiem, minimalistyczne założenia, ale nie mam ciśnienia. Zresztą zobaczymy jak wyjdą treningi. No i znowu kilka górskich ultramaratonów. Na początek Zamieć w Beskidzie Śląskim w końcu stycznia, reszta się okaże w praniu. Lubię też krótsze dystanse w górach ale z przyczyn logistycznych rzadko są okazje, może w tym roku coś się uda. No i przede wszystkim dalej się bawić bieganiem.

Niech moc będzie z Wami w 2015 roku!

Kamil

(fot. KW, Ines, runtrekker.com, Piotr Dymus, Ag)

Powiązane Posty