Smaki z parkrun

Specyfika parkrun polega na zaangażowaniu. Najprostsza rzecz pod słońcem, by bieg nie posiadał limitów osobowych, limitów czasowych i był dostępny dla wszystkich – potrzeba tylko jednej rzeczy – zaangażowania. Oprócz biegania parkrunowicze spotykają się na imprezach integracyjnych, co pomaga im stworzyć jeszcze bardziej zżytą społeczność i poznać się z innej, nie tylko biegowej strony.
Biesiady parkrun, to prawdziwa uczta smaków. Ponieważ mają charakter składkowy i przynoszone są potrawy ugotowane przez biegaczy dla biegaczy, nie znajdziesz na nich „śmieciowego” jedzenia. Biegacz gotuje, bo potrzebuje energii. Czasem gotuje niesamowicie, bo właśnie po treningu endorfiny tak zatrzepały jego kubkami smakowymi, że intuicyjnie potrafi z trzech znanych sobie przepisów wykreować coś nowego. Opis biesiady parkrun: Jest wieczór, każdy jest głodny, bo nie jadł kolacji, a swoje już tego dnia wybiegał. Biały stół, białe ściany. Przychodzą kolejne osoby – stół powoli zapełnia się smakołykami. Przeważają kolorowe domowe sałatki makaronowe, w większości pokryte „pleśnią” wysokiego gatunku. Pojawia się gotowana ciecierzyca na przekąskę. Jest pełna micha smażonych w piwnym cieście marchewek, papryki, pietruszki, cukinii i bakłażana. Podkiszona na słodko, trzydniowa surówka między innymi z kapusty. Śledź w paru wariantach. Oliwa, ktoś przyniósł malutkie buteleczki smakowej oliwy, którą sam sobie w domu przyrządził do polewania codziennej porcji klusek. Osoba bardziej rozgarnięta, stawia stos jednorazowych naczyń. Na stół trafia mendel nieobranych ze skorupki ugotowanych na twardo jaj. Koreczki z oliwek i pokrojonych parówek. Jakieś kabanosy. Korniszonki z Biedronki. Parę gotowych kupnych zestawów przekąskowych. Ciasta – osobny rozdział – marchewkowe, murzynki, babeczki i sernik. Ach ten sernik, popisowe danie „męskie” – sam smak. Nie wszystko od razu trafia na stół, prawie pod każdą parą nóg ukryta jest reklamówka, skrywająca atrakcje na zaś. Zanim od gorącego czerwonego barszczyku z parkrunowego termosu rozpocznie się biesiada, na białych ścianach lokalu pojawiają się obrazy. Komuś się chciało z miliona zdjęć, kilkudziesięciu filmów zrobić kolaż, którego bohaterami jesteśmy my – piękni i młodzi. Po ciepłym barszczu pora na bigos. Bigos ugotowany dla siebie, kapusta jest miękka i jędrna zarazem, z poślizgiem raczej nie budżetowej tłustości, kwaśny do bólu zatok. Jak ja lubię takie potrawy, których przyrządzenie to w sumie nic trudnego, poza dwoma dniami spędzonymi nad garnkiem. Pieczone w mundurkach ziemniaki i bagietki opiekane z szynką parmeńską i wędzoną słoniną – dają doskonale radę z tym bigosem. Pora zajrzeć do reklamówki. Od czasu, gdy od stosowania jedynej słusznej na rynku suplementacji, czołowa polska biegaczka zaszła w ciążę, spadło globalne spożycie napojów izotonicznych i dobrze. Teraz dla bezpieczeństwa izotonik przyjmuje się w ilościach nie większych niż 20ml na raz. Rozpoczynają się tańce wygibańce. Latają nadmuchane balony. Na popisy karaoke i konkursy w staniu na rękach (dla panów) i robienia mostka (dla pań) jest jeszcze za wcześnie. Wpadają ostatni, trochę spóźnieni uczestnicy. Na wkupne częstują dyniowym kremem z czerwoną papryką. Danie ma boski smak, nic dziwnego, bo przywiezione zostało z krainy gdzie jest 100% tlenu w tlenie. Kucharz, który je przyrządzał, jak w dobrym starym dowcipie, najpierw je ugotował, a dopiero potem odpiął narty. Jest dla mnie niepojęte, jak osoba, która okres wzrostu miała w tej samej, co ja strefie czasowej, może zachwycać się dynią i czarować tym warzywem. Był taki stan w Polsce, że w sklepach na półkach królowa konfitura podpisana – opakowanie zastępcze dżem z dyni o smaku pomarańczowym. Królowała na wszystkich półkach, obok przysłowiowego octu. Jak zmieniły się czasy, że dynia ma smak?
Tak się zainspirowałam tym kremem, że teraz, gdy piszę obok mnie stoi upichcone na szybko brownie. Brownie upieczone ze stanowiącej do tej pory element dekoracyjny w mojej kuchni dyni hokkaido, całej na końcówce ważności gorzkiej 90i Lindta (4 zł), polane sosem zredukowanym z dwóch pomarańczy i łyżki miodu z ostrą czerwoną papryką. Ostrej papryki było stanowczo za dużo, okaże się to na końcu tego tekstu.
Wracamy do smaków. Człowiek od kremu dyniowego, po zaserwowaniu swojej opowieści usiadł na krześle obok, rozejrzał się po sali i zasnął.  Reszta po dobrym podżarciu bawi się doskonale. Z reklamówek powoli wychylają się słoje marynowanych grzybków i imbiru. Na spróbowanie pojawia się autentyczne plemieni. Grzanki z majonezem i świeżutką cykorią. Ktoś idzie do samochodu i z bagażnika przynosi tęczowe galaretki w przeźroczystych plastikowych kubeczkach. Wjeżdża tort. Zimne ognie.  Jakieś trzy laski dla żartu dostają domowej roboty czarną polewkę. Możemy się opychać do woli i tak się wszystko spali na następnym treningu.
Jak sobie pomyślę, że jeszcze parę lat temu, gdy jeszcze nie znałam środowiska biegaczy, wystarczały mi tzw. rodzime rozrywki kulinarno-towarzyskie. Gdzieś na krańcu miasta – sala, dwa stoły, przy jednym rodzina młodej, przy drugim młodego. Gdzie głównym bohaterem jest schabowy, a w kuluarach obgadywanie osób, dla których ten stół okazał się za krótki. Rano budzisz się z kacem i sraczką.
Teraz jest super . Mam przyjaciół których poznałam na parkrun. Przebimbać z nimi całego krasnala na rzeźniku – z tego nie będzie relacji. 
Ze spraw biegowych, miałam się przebrać na GP. Niestety rano w sobotę przed parkrun, na moim podwórku obca suka dotkliwie pogryzła mi Muchę. Suka ładna, pseudo haski o jednakowej barwy tęczowce w obu ślepiach. Facet od tej suki zachowywał się jak gość bez oszczędności z reklamy pewnego banku. Skakał nad nią jak pajac, nie mając nad nią żadnej władzy. Suka najpierw przydusiła Muszkę i mimo tego że Mucha się poddała, wczepiła się zębami w szyję i główkę. Choć się tego nie powinno robić, zmuszona zostałam skopać obcą sukę – poniekąd w obronie własnej. Nie było nastroju na przebieranki. 

Powiązane Posty