Półmaraton w Pabianicach – zwycięstwo myśli taktycznej

Daj z siebie wszystko, ziomek, cel jest tak blisko! – rozlega się z głośników na pabianickim stadionie. No wiadomo że dam z siebie wszystko, po to tu przyjechałem, ale jaki jest cel? Minimalny 1:42, niemożliwy 1:40, realnie coś pomiędzy… W kieszeni rozpiska czasów zakładająca właśnie takie warianty, z dość spokojnym początkiem i stopniowym przyśpieszaniem. Jedno co wiem to że życiówka raczej padnie, bo nigdy wcześniej nie biegłem asfaltowej połówki.

Życiówka dopiero padnie, a deszcz już pada. Od rana, a miał dopiero po południu. Pierwsze kilometry po 4:55, potem po 4:50 i 4:45. Tyle założenia, w rzeczywistości wychodzi deczko szybciej i w okolicach półmetka mam jakieś pół minuty nadróby do rozpiski. Biegnie mi się swobodnie, na umieranie jeszcze przyjdzie czas. Kilka lekkich podbiegów wchodzi spokojnie, na zbiegach zawsze parę sekund zysku.

Na znaczku 15 km równo godzina dwanaście. Kilkadziesiąt sekund lepiej od życiówki na tym dystansie sprzed półtora roku i 20 sekund przewagi nad rozpiską. Już mi się nie biegnie tak lekko, szczególnie że właśnie się zaczyna podbieg na wiadukt. A rozpiska każe właśnie tu przyśpieszyć do 4:40…

Deszcz leje już równo, ale to tylko mobilizuje do szybszego zapierniczania. Staram się trzymać tempo, jednak następne kilosy wypadają trochę wolniej niż bym chciał. Wypadamy na ostatnią długą prostą prowadzącą aż do stadionu. 19-ty klocek ma być już w 4:35. Jakoś wchodzi, ale nadróbka zmniejsza się do 15 sekund. Zaraz, nadróbka nad czym? Nad mission impossible? Czy ja kurwa naprawdę lecę na 1:40?

Cały czas wyprzedzam, moczę buty w kałużach, ale już mi wszystko jedno. Jeden zawodnik w niebieskiej koszulce siedzi mi na ogonie od kilku kilometrów, kilka razy próbuję go bezskutecznie urwać, aż w końcu odskakuje do przodu i tyle go widzę. Tylko on mnie wyprzedził na tej ostatniej prostej. Tu już naprawdę lecę w trupa, dwudziesty kaem w 4:30, zgodnie z założeniem. Ostatni ma być w… 4:10.

Wpadam na teren stadionu, wiedząc że czas mam na styk. W dół na bieżnię, i tu niespodzianka. Nogi spode mnie wyjeżdżają, ziemna bieżnia jest totalnie rozmokła. Chwila zwątpienia czy się uda, ale uciekam na środkowy tor i łapię trochę lepszą przyczepność. W płucach już brakuje powietrza, na stoperze zostało 40 sekund, 30…

Dopiero na ostatnim łuku przed metą wiem, że już nic mnie nie powstrzyma, ale i tak sprintuję do końca, nie dowierzając stoperowi. Magiczne 100 minut połamane z 9-sekundowym zapasem. Mission impossible completed!

Pozdro!

Kamil

 

Powiązane Posty