Obiecałem sobie, że to będzie ostatni mocny start przed zasłużonym czasem roztrenowania. Organizm domaga się odpoczynku. Tydzień temu w Uniejowie wbrew wszystkiemu pobiegło mi się znakomicie. Liczyłem, że teraz w moim ulubionym łódzkim biegu też będzie nieźle. Na zeszłorocznym Szakalu jak na moje możliwości i panujące zimowe warunki uzyskałem kosmiczny wynik, na mecie dokopując wielu zawodnikom teoretycznie silniejszym ode mnie. No ale ja jestem góral i jak jest naprawdę trudno to tracę mniej niż inni. Dziś była złota słoneczna jesień. Znaczy łatwo, o ile Szakal może być łatwy. Mimo wszystko liczyłem na urwanie ładnych paru minut od poprzedniego 1:53:35.
Towarzysko na pewno ten bieg się udał, zawsze fajnie jest spotkać znajome mordki, w tym niektóre dawno nie widziane. Pierwszych kilka km biegliśmy razem ze Świdrem, moim piotrkowskim znajomym z Chudego Wawrzyńca, którego ściągnąłem na Szakala. Później mi uciekł i na mecie dołożył kilka minut, w pięknym stylu rewanżując się za Chudzielca. Podobnie jak Asia, która nie mogła mi darować wyprzedzenia 1.5k przed metą w Uniejowie, a także Krzysiek Biegiem Po Piwo, który urwał mi się od samego początku i wreszcie spełnił swoją dawną powtarzaną groźbę, że w końcu mnie pokona. Idźcie dalej tą drogą, młodzi przyjaciele 🙂
Na początku czułem się mocno, podobnie jak na środkowej 1/3, czyli górkach które tygrysy i Szakale lubią najbardziej. Kawałek za parowami złapała mnie kolka, która mnie mocno zwolniła na kilka km. Dopiero sporo za Szpaczą Górą przełamałem kryzys i zacząłem powoli nadganiać. Niektóre z końcowych kilosów, tak jak początkowe, znowu wyszły mi po 4:50-5:00 i zacząłem wierzyć, że jednak rozmienię chociaż 1:50. Dobiła mnie dopiero zmiana trasy na końcówce. Za nawrotką nad ostatnim stawem, na pół km przed metą, zamiast dotychczasowego skrętu w prawo wyrastała ściana ze schodami prowadzącymi stromo w las. Po jej pokonaniu, kiedy już było widać metę na łące nad stawem, okazało się że trzeba przebiec jeszcze dodatkowo wytyczoną serpentynę. Wtedy już wiedziałem, że okrągłego czasu nie złamię. Na kreskę wpadłem na ostatnich nogach w czasie 1:50:28, ze świadomością że dałem z siebie wszystko. Trochę zawiedziony wynikiem, ale nie mam do siebie pretensji, więcej bym dziś nie wyciągnął. Jak by nie było, życiówka na połówce jest, bo asfaltowej jeszcze nie biegłem. Zwaliłem się na krzesło i kilka minut dyszałem jak ryba wyciągnięta z wody. Mocy z gór starczyło tylko na Uniejów. Organizm ma już dosyć tego sezonu…
Kochane bałuckie zwierzaki, jak zwykle dzięki za wspaniałą organizację biegu 🙂
Pozdro, Kamil