Pietryna dla Elki

Relacja będzie długa, bo adresowana jest głównie do Elki, która siedzi sobie teraz na wywczasach i ma dużo wolnego czasu na czytanie. Opowiadanie tyczyć się będzie okoliczności Biegu Ulicą Piotrkowską. Treść zawierała będzie elementy tragiczne, komiczne oraz zwyczajowej prozy biegu. Opowieść zakończona będzie pięknym finałem. Dużo się będzie działo.

A więc – dotarłam na Rynek Staromiejski już o godzinie 17.00 bowiem miałam sesję dla celebrytów. Po udanej sesji podszedł do mnie, wyglądający na biegacza, gościu. Opierając się o rower zagadał: – Ty to Anka masz fajnie, że potrafisz być joggerem, że masz tyle luzu w sobie, że nie musisz się ścigać ani mieć talii osy. O ty gościu jeden. Co ty wiesz o ściganiu? Żebyś mnie nazwał chociaż jogginią (czytaj boginią) a tak – Oj żeby ci wszystkie paznokcie u nóg zczerniały.   W myśli życzę. Patrzę na jego odziane w sandały bose stopy i jest. Stało się. Wszystkie pazurki czarniutkie jak wysmarowane sadzą ha,ha,ha.

Bo to było tak. Wygrałam na ten Bieg pakiet startowy z kompletem odzieży. Tylko formy brak i nierealnym jest dla mnie, w obecnej chwili, przebiec dziesięć kilometrów ciurkiem. Więc gwiazdorzę , wymyślam jakieś tam takie – że biegam dla przyjemności, że może pobiegnę z ostatnim zawodnikiem, że nie zależy mi na czasie. I ludzie się na to łapią. A jednak – gdzieś ta ścigająca siedzi i spokoju nie daje.

Właściwie to czego się obawiam i co mi przeszkadza najbardziej, gdy biegnę na końcu stawki? Głupia motywacja. Gdy biegnie koło mnie grupa biegaczy, którzy już potrafią szybciej i motywują jakąś biedną świeżynkę: – Nie zatrzymuj się, dasz radę, trzymaj tempo, będzie życiówka. Taa. Życiówka – godzina dziesięć na dziesięć kilometrów. Cały bieg tętno powyżej 210. Nic się z biegu nie pamięta. Mordka purpurowa i jeszcze to wysiłkowe zatrzymanie wody po biegu, waga rośnie i deprecha jest. A można odpuścić. Naprawdę niewiele odpuścić i radocha jest ogromna. Zawsze jak biegnę koło takich ludzi dość niegrzecznym tonem zwracam uwagę: – Możecie się uciszyć, bieg to nie korpo, tu biegną też inni i niekoniecznie odpowiada im to wasze nieustające wiśta-wio.
No to zmiana tematu – a propos biegną również inni.
Autentyk z Pietryny. Henio biegnie z Rysiem. Co chwila wyprzedza ich dziewczyna w słuchawkach na uszach. Wyprzedza i zaraz przechodzi do marszu. Bezpośrednio przed Heniem przechodzi. Rysio krzyczy: – Hola moja damo. – Ona nie słyszy, bo ma motywację w uszach….Jesteś szalona la,la,la. Po którymś kolejnym incydencie, Rysio delikatnie sprzedaje panience – jak sam to określił – pod żebro. Rysio biegł z Heniem, bo Henio jest niewidomy.
Takich nieobecnych, zasłuchafnionych ludzi na biegu ja również nie cierpię.
Sumując wątek biegania w końcu stawki – skoro czasu się i tak nie ukręci, to niestety trzeba zdjąć nogę z gazu i słuchawki z uszu. Cieszyć się tym bieganiem bez granic. Bo na takie czasy tylko radość ze wspólnego biegania ma sens. Podsumowanie dla opornych – muzykantom i motywantom mówimy zdecydowane nie.

Po tych dywagacjach wracamy na trasę biegu. Strefa startowa powyżej jednej godziny usytuowana była tak, że nim zawodnicy zdołali ruszyć już zostali zdublowani przez czołówkę biegu.

 ….Przekroczywszy linię startu niespełna po kwadransie od strzału startera, potruchtałam w barwnym tłumie, wpierw w czeluści Starego Miasta, by poprzez Rynek Manufaktury dawną Ulicą Spacerową, mijając największą Wiatę Przystankową na świecie dobiec na tyły własnej parafii, gdzie wiz-a-wiz nieistniejącego jeszcze Pomnika Smoleńskiego zorganizowano półmetek z wodopojem.
Tą cześć trasy biegło mi się dobrze. Z jednej i drugiej strony ulicy ciągnęła się prawie nieprzerwana wstęga widzów. Nieruchoma, bo nie wiało. Przed oczami falowała mi zwielokrotniona na każdych plecach informacja gdzie mam kupować mydło i gaz – dziękuję za informację. W rytmicznie falujące literki co rusz wplatał się profil widza, który nie był zdecydowany z której strony ulicy ma kibicować.
W tej przemiłej atmosferze dobiegłam na tyły własnej parafii…..

Jestem ateistką, taką z krwi i kości i raczej umrę pozostawszy ateistką. A tu proszę – mój przypisany terytorialnie ksiądz z uśmiechem na ustach podaje mi kubek z wodą. Wypić wodę od księdza – nigdy w życiu. Wylewam tę wodę w całości na rozpaloną wieczornym żarem głowę. Biorę następny kubek od sympatycznej dziewczyny, wychylam ze dwa łyki i zwyczajowo wyrzucam kubek następnemu biegaczowi pod nogi. Po schłodzeniu głowy robi mi się przyjemnie, bardzo przyjemnie  – do tego stopnia, że nie pamiętam następnych chwil biegu. Jakieś strzępy zatargaczki odjeżdżającej kolumny pojazdów weselnych z zabezpieczającą trasę biegu Policją. Urwane na tarczy zegarka trzy minuty. Od tyłów Katedry do monumentalnego gmachu dawnej Olimpii – nic nie pamiętam. Sumując ten wątek – to chyba była tzw. kara boska.

Jestem przy Radwańskiej. Teraz czeka mnie mordercze cały czas „pod górkę” aż do Misia Uszatka. Ten około półtorakilometrowy odcinek dał się we znaki – że ho,ho. Tylko ja byłam na to przygotowana. Ale ci wszyscy co biegają ino na zegarek, odczuli wtedy chwile trwogi. Ło matko – tempo, tempo spadło. Co się dzieje? Kryzys? Nie będzie zamierzonego wyniku. Tragedyja. Jakbym była w biznesie tak mocna jak w pisaniu, napisałabym dla Was biegacze zegarkową aplikację z przelicznikiem czasu do pokonanej wysokości i takie tamto – by zawsze wyświetlało się wam, że jesteście najlepsi. Ja nie biegam z zegarkiem, nie mam świętych butów od biegania, nie mam nawet planu treningowego i nie popadając w samozachwyt – nie mam również wyników.

…Jestem już za siódmym kilometrem. Zmęczona zbaczam lekko z trasy by potrzeć Misia Uszatka za uszko. Za skrzyżowaniem z Andrzeja – jestem w najwyższym punkcie trasy. Teraz to już tylko z górki. Przed oczami roztacza się piękna panorama Pietryny, domknięta dominantą Pomnika Kościuszki. Dalej zieleń Parku Śledzia, zieleń Julianowa. Aż po horyzont zieleń, punktowo poprzecinana malowniczą zabudową dzielnicy Bałuty…

Tylko ja nie mam już sił. Nawet z górki. Rozpoczynam galowaja. Rozglądam się na boki. Gdy w początkowej fazie biegu publika przeważnie stała, lub z desperacją próbowała kibicować z drugiej strony ulicy, teraz widownia rozsiadła się wygodnie w fotelach licznych ulicznych ogródków i była tak samo niema jak ta poprzednia. Wzrok ludzi był bardziej przymglony. To wina upału. I bardzo dobrze. Ludzie w dusznym letargu nie reagowali na przebiegających biegacz w ogóle. Dzięki temu ominęło mnie zwyczajowe na wysokości siódemek: – Hej ciotka, uważaj bo się rozlecisz.

Dotaczam się do Magdy. Mijam siedzących przy mosiężnym stole  Fabrykantów. Jestem mniej więcej w punkcie gdzie leniwy grafik pstryknął fotkę na zeszłoroczną koszulkę biegu i potem to ujęcie przeniósł na medal, używając zaawansowanej techniki komputerowej w sposób dosłowny, pozbawiony pazura autorskiego. To było dobre rozwiązanie. W tym roku – ktoś autorsko pozbawił Ławeczkę Tuwima nogi na medalu. Również ktoś autorsko na koszulce siedzącemu Tuwimowi w tryptyku doczepił dwa koszmarki. Koszmarek – powstań i koszmarek- biegnij.
Dla opornych – fabrykanty, lempiarz , rejmont i fortepian – to uliczne koszmarki o jarmarcznych proporcjach. Ławeczka Tuwima – to pełnokrwista rzeźba uliczna.

Ćwiczenie : Przyjrzyj się postaci Tuwima na pakietowej koszulce z biegu. Przeanalizuj postaci. Pierwszą – nonszalancko siedzącą na ławce. Drugą – podnoszącą się z trudem, tak jakby ciągnęło ją w krzyżu. Na końcu tę trzecią wyraźnie uciekającą przed widmem tej drugiej. Oceń wszystkie trzy grafiki. Wyciągnij wnioski. Jak nie masz zdania, weź agrafki i przypnij w tym miejscu numer startowy.

To gdzie ja byłam? Aha – przy Magdzie. Jeszcze dwa kilometry do mety. I tu właściwie zaczyna się dla mnie historia tego biegu. Mimo pokracznego tempa przeganiam biegacza odzianego w takie same ciuchy jak moje z dumnym znaczkiem XL. Biegacz biegnie z chłopcem, który wygląda tak jakby siódme urodziny miał dopiero przed sobą. Takie małe dziecko na dyszkę. Zgroza – pomyślałam.
Zgroza leży w innym punkcie. Ten biegacz to Mariusz Siudek, a ja go początkowo nie poznałam. To znaczy jeszcze gorzej – pomyliłam chyba z Sebastianem Kolasińskim. Nie chcę się dalej pogrążać – wstyd. Tym bardziej, że Dorota i Mariusz Siudkowie są twarzami Biegu Ulicą Piotrkowską od samego początku. To jest mój chyba ósmy start w Pietrynie i powinnam to wiedzieć. Na usprawiedliwienie mam tylko to, ze jestem biegaczką amatorką i  interesuje mnie tylko własny zegarek i własny czas na mecie.
Postanawiam potowarzyszyć tej wyjątkowej parze aż do samego końca.
Chcę być miła. Zagaduję do Mariusza:  – Kończyłeś czterdziestą szóstą? Pudło. Dziwne – sama kończyłam czterdziestą szóstą to wiem: Każdy łyżwiarz jest z czterdziestej szóstej – nawet taki co mu w Gwiazdy Tańczą na Lodzie cudze dziecko podrzucili. Dobra. Nie podtrzymuję konwersacji by się jeszcze bardziej nie zbłaźnić. Wzrok skupiam na chłopcu. Rysio biegnie bo sam chciał. To jego pierwsza pełnowymiarowa Pietryna. Wcześniej biegał w VIPach u Taty na rękach i w biegach dziecięcych. Patrzę jak biegnie i ogromnie żałuję, że swoją RYSIOTEAMOWĄ  koszulkę rozmieniłam na lansik. Dziecko biegnie miarowo, równo i widać że bieg sprawia mu ogromną przyjemność. Pod wpływem tego widoku też zaczynam odczuwać ogromną radość z biegu.
A może ten kolo – co na starcie wyzwał mnie od joggera miał rację? Może powinnam truchtać w tempie siedem minut na kilometr ? Skoro jest mi z tym dobrze. Biegniemy dalej. Tato mówi do synka: – zobacz jest Policjantka, leć przybić piątkę. Najfajniejsza, najlepsza motywacja jaką słyszałam kiedykolwiek na biegu:

– Leć przybić piątkę Policjantce.  Ach te chłopaki – zacytuję Polę z kochających sport – uwielbiam Was.

Razem dobiegamy do mety. Czas biegu ? Szkoda, że się skończył.
Znowu sumując. Przebiegłam linię mety z POTRÓJNYM OLIMPIJCZYKIEM, wielokrotnym medalistą Mistrzostw Europy w jednakowym czasie. Po przyjściu do domu wujek google poszedł w obroty. Jest czego zazdrościć – wspaniała kariera i po skończeniu jej – osiągnięcia trenerskie.
We wcześniejszych wpisach pisałam, że chcę przygwiazdorzyć na tym biegu. Chyba mi się udało.
Było super.

 

 

 

 

 

 

 

PS: Droga Elu. Zauważyłaś chyba niewielką zmianę stylu w odniesieniu do poprzednich moich wpisów. Czy zmiana jest korzystna? Wynika ona z tego, że podczas długiego weekendu przeczytałam książkę i trochę małpuję styl przeczytanego autora. Sprawa interpunkcji i ogólnie budowy zdań jest w dalszym ciągu dla mnie zagadką. Śmieszne, że w wieku prawie pięćdziesięciu lat frajdę mam ze szlifowania własnych wypocin. Więcej. Moje aspiracje literackie sięgają poczwórnego axla z potrójnym rittbergerem zakończonym podnoszeniem twistowym w spirali śmierci.
Pozdrawiam i miłego wypoczynku na działeczce życzę.

Powiązane Posty