Pan tak nie ryczy – chyba relacja z Rzeźnika

Nie będzie ekscytującego wstępu, wymyślnych porównań czy tam takich innych wydziwiasów. Na Rzeźnika jechałam, jako zakontraktowany kibic i wszystko miałam mieć podane na talerzu. W styczniu, chwilę po zapisach na Rzeźniczka, Marek znalazł i zadatkował przyzwoitą kwaterę w Cisnej i to załatwiało całą organizację wypadu. Rzeźniczka miał pobiec Marek z Andrzejem, a my kobiety – Lidka, Anka, Ela i Dorota miałyśmy zgodnie ze słowami piosenki – wiernie czekać. Dla wyrównania składu na wycieczkę zabraliśmy jeszcze dwie postaci fikcyjne – Karola i Stefana.
W czwartek rano w osiem osób ( w tym dwie postaci fikcyjne) zapakowaliśmy się na wcisk do jednej osobówki i o 14.00 byliśmy już w Cisnej, na progu swojej kwatery. Razem z nami, na tym samym progu stało już pół Warszawy zadatkowane na te same pokoje, które zresztą w tym momencie i tak były już zajęte. Luzik, Stefan z Karolem spokojnie przekimają w samochodzie, a my trudno, musimy zrobić awanturkę. Z Cisnej już nic się nie wyciśnie. Po półgodzinnej wymianie słownej, popartej wielozawodową argumentacją, jak dobrze, że biegacze to ludzie wielu profesji, z naszej niedoszłej gospodyni udało się jednak coś wycisnąć. Dostaliśmy klucze do oddalonej o jakieś 6 km, dosłownie, na Zażubraczu kwatery. Szybko sprawdzamy na Google gdzie to jest, ale wyświetlona mapa niewiele nam rozjaśniła. Bierzemy klucze i jedziemy w ciemno. Na miejscu sprawdzamy – trzy apartamenty mieszkalne z aneksami sypialnymi –są. Dwie kuchnie(cztery baby)-są. Salon z barkiem-jest. Dżakuzi i sałna-jest. Pianino w jadalni i organy elektryczne w świetlicy – są. Trzy tarasy – są. Pies do pilnowania – jest, nawet prąd podłączony –jest. Jedyny problem to zakręcony kurek do wody, bo dom jest chwilowo nieużytkowany, ale co tam po drugiej stronie drogi radośnie szemrze Solinka. Szybko zostawiamy manatki i wracamy tam, gdzie mieliśmy rezydentować przez najbliższe dwa dni – na Orlika w Cisnej. Spotykamy Andrzeja Gonciarza, nasza Lidka wygrywa w konkursie świeżutką książkę o bieganiu również naszej łódzkiej Kasi z własnoręcznym autografem. Jest tak jak było zaplanowane – super atmosfera i ogólnie super. Wieczorem wracamy do naszych apartamentów. Krótka fotosesja przy i na całości zastanego dobytku, fotki niestety tylko do użytku prywatnego. Jemy wspólną kolację i przypominamy sobie o Karolu i Stefanie. Oni, jako postaci fikcyjne są kultura wysoka, a my mamy instrumenty. Po kolacji, Karol ze Stefanem zasiadają do pianina, grają w duecie na dwa palce, łzy się w oku kręcą, jaka piękna ta muzyka, jak ogólnie jest pięknie, jaki ten los łaskawy, że nie trzeba rano o 3.00  zapier papier per pedes z Komańczy do Ustrzyk, tylko można spokojnie samochodem. Następnego dnia od 6.00 rano, w Cisnej odliczamy naszych – Janusz z Witkiem, Agata z partnerką, Andrzej z partnerem, Maciek z Darkiem, Kasia z partnerem. Wracamy na kwaterę, szybkie śniadanie, wrzucamy krawaty i do Puchatka (biegiem). Prawie daliśmy radę na pierwszy zespół. Nabywamy izotonik, płuczemy gardła i robimy to, co w bieganiu wychodzi nam najlepiej – dajemy ognia paszczą. Podchodzi do nas jeden jegomościu i zwraca się do Marka w te słowy – przepraszam Pana, jest Pan w Parku Narodowym, czy mógłby Pan tak nie ryczeć. Na co Marek grzecznie mu odpowiada – nie mógłbym. Taka niezręczna chwila, bo prawdę mówiąc trochę zachowujemy się jak bydło na tym malowniczym bieszczadzkim szczycie. Ale.
Do diaska, całą szkołę średnią, chyba ze cztery razy jeździłam na jakieś rajdy w Beskid Niski i Bieszczady. Z dwudziestoparokilogramowym plecakiem, w topornych pionierkach, z całym dobytkiem, śpiąc po jakiś stodołach, poznawałam piękno tego dzikiego zakątka. Liczyłam jakieś cerkiewki, po pięć-sześć na dobę. I co – lało, za każdym razem lało, szło się środkiem potoku, we mgle, nieraz z błocka wychodziła sama noga bez buta. Zlazłam chyba wszystkie ścieżki i wszystkie okoliczne pagórki nie widząc nic, prócz jakiś porośniętych pajęczyną rumburaków, oferujących za krzaka czechosłowackie piwo, w momencie jak nasza Pani Profesor już przeszła.
A teraz siedzę z przyjaciółmi na szczycie połoniny i po trzydziestu latach patrzę  na te góry z góry, widząc je po raz pierwszy w życiu w całej okazałości, bo pogoda jest jak marzenie. Widzę innych znajomych, którzy na 58 kilometrze są jeszcze żywi. Może tylko w innej kolejności, Agata jest przed Witkiem i Januszem. Mam obok bandę takich samych świrusów, którzy też muszą, tak samo jak ja, dać wyraz swojej radości z życia – głośno. Wspaniale, jak nasz głos niesie po wszystkich szczytach.

W myślach mówię do tego niezadowolonego jegomościa – Panie podejdź Pan do niedźwiedzia i powiedz mu – Pan tak nie ryczy.

Z wszelakich obiekcji wyrywa mnie następna chwila. Nadbiega zawodnik bez pary. Marek pyta się go gdzie ma partnera. Okazuje się, ze gdzieś z tyłu walczy już z demonami. Pytamy się jak kolega ma na imię i o inne znaki szczególne. Dowiadujemy się, że zowią go Siekier i ma niebieskie na głowie. Pierwszemu z pary mówimy, biegnij wolno i nie martw się – kolega zaraz Cię dogoni. Gdy pierwszy zawodnik zniknął za pagórkiem, z drugiej strony w odległości 99m, w tłumie innych biegaczy, pojawiła się zjawa z niebieskim na głowie i niepewnym krokiem zbliżała się w naszym kierunku. I zaczęło się – Siekier, Siekier. Wszyscy na połoninie w ustach mieli jedno słowo – Siekier, Siekier. Na całe Bieszczady niosło się – Siekier, Siekier. Siekier skierował dłonie w kierunku swoich piersi i gestem całego swego zbolałego ciała zapytał się – chodzi o mnie. Tak Siekier, nie udawaj, że cię boli, za górką czeka na ciebie partner, to jest bieg, zasuwaj do niego. Siekier się wyprostował, ogarnął i tyle go było widać.
Po trzech godzinach rykowiska, sami nakręceni przez siebie, zbiegamy w tych swoich krawatach na łep, na szyję, z góry na parking, bo trzeba odebrać pakiety na jutrzejszego Rzeźniczka.
W Cisnej spotykamy Witka i Janusza. Zostajemy zaproszeni do nich na kwaterę na małą degustację i w rewanżu zapraszamy ich do nas, do rezydencji, na wystawną kolację. Po posiłku, budzimy Karola i Stefana. Chłopacy stają przy instrumencie i zaczynają grać na dwa palce, ten sam utwór, który ćwiczyli poprzedniego wieczora. Idzie im równo, my już to znamy, ale nasi goście, chyba nie byli przygotowani na takie emocje. Na szczęście mają już 80 km w nogach i nie mają zwyczajnie siły by uciec. Emocje całego dnia spływają po nas histerycznym śmiechem. Nasze chłopaki odwożą gości, a my dziewczyny realizujemy się przy zmywaniu statków w obu udostępnionych nam kuchniach.
Następnego dnia, by nie przedłużać opowieści – nasze chłopaki wsiadły do kolejki, by po paru godzinach pojawić się już bez ciuchci, na tych samych torach, z przeciwnego kierunku.
Jako osamotnione kobiety, udałyśmy się najpierw do sklepu, potem chwilę posprzeczałyśmy się o sens życia i w końcu, po jakiś 20 minutach od wysłania własnych chłopów do lasu, piłyśmy regionalne napitki przy stole pozostałej łódzkiej rzeźniczej ekipy, bez zaproszenia oczywiście. Pogłaskałyśmy legendarnego psa Komandosa i chłopaków wyciągnęłyśmy na łąkę, celem pstryknięcia sobie fotki wśród kwiatków.
Zrobiłyśmy rezerwację w knajpie na najbardziej wykwintną baraninkę, duszoną w prawdziwie francuskim winie, podaną w towarzystwie ziemniaczków lekko panierowanych i opiekanych aldente w zestawie kruchych sałat wielorakiego rodzaju suszonych wolno na bieszczadzkim wietrze.
Chłopcy przybiegli, odebrali medale zucha małego Rzeźnika, wylizali rany, dopiekli się jeszcze na godzinnym losowaniu, w którym oczywiście nic nikt nie wylosował, by w końcu usłyszeć – dobiegł ostatni zawodnik, jednego zabrała karetka, jednego helikopter, festiwal rzeźnicki uważamy za zakończony i zapraszamy za rok.
Udaliśmy się do naszej zarezerwowanej knajpy, świadomi regionalnego zwyczaju przyjmowania rezerwacji na to samo miejsce od kilku osób. W sumie jeść u kogoś obcego na kolanach, byłoby ciekawie. A tu nie, stolik dosadnie zarezerwowany tylko dla nas i baraninka podana równo w czas.
Co z tego, jak towarzystwo spieczone dwudniowym słońcem, jak kurczaki z rożna z każdej strony, kulturalnie domagało się już tylko frytek i piwa. Baranina była pychotka, rozpływała się na podniebieniu, tylko nikt nie myślał o degustacjach, to było żarcie na czas. Zarezerwowany na 17.00 stolik, pusty zostawiliśmy już o 17.15 przy czym, pięć minut zajęło nam jedzenie i dziesięć minut wykłócanie się o to, kiedy przyniosą browara.
Wróciliśmy do siebie na apartamenty i do wieczora był pierwszy od początku wyjazdu tzw. czas wolny. Zagrałam sobie na organach jedyny znany mi utwór organowy, którego nauczyłam się na obozie harcerskim, czyli – jest nam radośnie i chce nam się śmiać ( msza żał. H-mol op.45/50 es-dur, znanego artysty na B.), wypiłam piwo na zacienionym tarasie wschodnim, popatrzyłam na przesuwające się światłocienie na sąsiednim wzgórzu, pomachałam turystom w kolejce, która ślad miała praktycznie przez nasze podwórko. Dołączyła do mnie reszta ekipy. Chwilę podyskutowaliśmy o aberracji dendrologii w kontekście dominanty statystycznej oraz odrostów na sośnie. Dyskusja nie kleiła się, byliśmy zmęczeni.
Rano po dopełnieniu formalności, udaliśmy się w podróż powrotną, która zajęła nam dokładnie 12 godzin.

Gdzieś na godzinę przed Łodzią, okazało się, że do miasta dojedziem o czasie emisji na regionalnej telewizji programu z treningu Rysioteamu, w którego nagraniu byliśmy dzielnymi aktorami. Nie wiem czy to normalne, ale zapowiedzieliśmy się u naszego Trenera w domu na wspólne oglądanie. Mimo korków po drodze zdążyliśmy na czas. Przed telewizorem czekał na nas Rysio z Janeczką i pół biegającej Emerytalnej. Dwanaście minut wspaniałego finału naszej szalonej wyprawy. Piękny reportaż, pokazujący sens pasji. Wzruszyłam się. Rysio wypuścił nas dopiero po zdaniu relacji z całego Rzeźnika, co zajęło kolejne półtorej godziny.
Zupełnie nie wiem jak zakończyć tą relację. Siedzę przed komputerem i oglądam fotki. Wszystkie ostre z szerokimi czytelnymi planami. Cały tegoroczny Rzeźnik z powodu pogody wyglądał trochę jak film reklamowy zdrowego trybu życia. Taka bajka o wiecznej młodości, radości i przyjaźni. Z perspektywy kibica, było niesamowicie, klimatycznie a na połoninach do bólu fantastycznie. Dla mnie był to jeden z tych wyjazdów, którego się nie zapomina się do końca życia. Bez Was biegaczy byłaby to zwyczajna wycieczka.

Powiązane Posty