W sprawie maratonu w Łodzi – mój głos w dyskusji.
Tak się składa, że swoją przygodę z dystansem maratońskim rozpoczęłam na pierwszym Dozie.
Dawno to było. I może niewielu z was to pamięta, ale zapisy wystartowały onegdaj na osiem tygodni przed samym biegiem. Inna też była data startu – bieg miał miejsce w czerwcu i było naprawdę gorąco. Zajęłam wtedy 32 miejsce wśród Pań – najwyższe w karierze. Na metę dotarłam w asyście orkiestry i czterech policjantów na motorach, z czasem adekwatnym do dwumiesięcznego przygotowania. Oprócz debiutu, pełnego Doza biegłam jeszcze dwa razy i raz dyszkę. Raz byłam pełnoprawnym kibicem na punkcie kibicowania. Raz byłam tzw „twarzą” z plakatu. W tym roku, odpuściłam. W maratoński weekend pojechałam na wycieczkę do Czech.
To teraz będzie o Rodowiczce. Pewne zjawiska generują środki budżetowe. Sława Rodowiczki wynika z tego, że gminy sponsorują jej koncerty, na które wstęp jest bezpłatny. Kto z was kupiłby z własnej woli bilet na Rodowiczkę?
Z biegami jest podobnie. Są biegi mocno sponsorowane przez budżety lokalne. Na biegach tych nie brakuje drożdżówek, pełnych tytek z dobrem wszelakim w pakietach i morza nagród finansowych dla naszych zagranicznych „busowych” kolegów. Biegacz traktowany jest dobrze, nawet bardzo dobrze, niestety tylko w ujęciu statystycznym. Urzędnikowi naprawdę obojętnym jest czy środki przeznacza na widownię Rodowiczki, czy tłum wariatów, którzy nie wiedzą, że czterdzieści dwa kilometry najszybciej pokonuje się samochodem. Osobosztuka się liczy.
Były nagrody – zostały rozdane. Mieli być zawodnicy z zagranicy – byli zawodnicy z zagranicy. Sponsor miał być zadowolony – był zadowolony. Instruktorom do „bezpłatnych” treningów – gaże zostały wypłacone. Przetrenowano 300 osób, 2500 wykupiło bilet na imprezę. Straty były niewielkie, tylko pięć osób skorzystało z pomocy medycznej. Rozdano : 400 kilo bananów, 4000 żeli, 7000 baloników i 500 grzechotek.
Tak właśnie wygląda duży bieg masowy. Nie czarujmy się w imprezach takich biegacz jest tylko rekwizytem do tzw. brandu.
I z tej właśnie przyczyny, nie żal mi odejścia maratonu. Robiła go warszawska firma, może profesjonalnie, ale bezdusznie.
Tylko niestety, pokłosiem tego wszystkiego co się wokół maratonu działo jest spora grupa uzależnionych ludzi. Pozytywnie uzależnionych od biegania i już mniej pozytywnie uzależnionych od – przecież biegam, jestem sprawny to należy mi się zachwyt ogółu. Medal mi się należy, pucharek mi się należy, o wodzie przez grzeczność dla gospodarza strony – nie wspomnę.
Zastanawiam się, czy ludzie krzyczący teraz – nie zabierajcie nam maratonu, krzyczą bardziej za samą ideą biegu, czy pucharkiem w wiekówce (wiem jestem złośliwa).
Maraton w tak dużym mieście jak Łódź powinien być, z tym nie dyskutuję, tylko kto ma go mam biegaczom zrobić? Kto ma pozałatwiać wszystkie papiery ? Kto ma wyznaczyć trasę ? Dogadać się z urzędnikami? Wymodlić sponsorów? Kto ma wymyślić nową formułę biegu? Poszukać innej lokalizacji dla startu i mety, bo Arena się opatrzyła i jest nieatrakcyjna dla „turystyki biegowej”? Komu, w związku z tym musi odechcieć się spać po nocach?
Szkoda, że ludzie związani dotychczas z organizacją maratonu, nie podjęli wysiłku ciągnięcia tej imprezy samodzielnie. Bo w sumie to własne stado owieczek bez opieki zostawili.
Anka _W