Wiosna. VI połówka w Pabianicach . Byłam, widziałam i chleb ze smalcem wsuwałam.
Będziesz w Pabianicach – pytam się przyjaciółki
Będę.
Ale nie biegasz ?
Oczywiście, że nie biegam.
Miałyśmy w czwórkę: Lidka, Tatiana, Dorota i ja – siedzieć na stadionie, opychać się smalcem i zażywać kąpieli słonecznej – znaczy relax totalny. Niestety trzeba było zanieść do samochodu znaczną porcję niepotrzebnej odzieży wierzchniej i przypadkiem właśnie w tej chwili pojawili się pierwsi zawodnicy finiszujący na piątkę i również przypadkiem w bagażniku znalazłyśmy pompony. No i wyszło jak wyszło. Nici z opalania.
Stałyśmy trochę nieszczęśliwie na szczycie ostatniego podbiegu, tuż przed skrętem na stadion. Po zawodnikach widać było , że bieg był ciężki. Wysoka temperatura, słońce i silny wiatr pozostawiały kryształki soli na świeżo opalonych twarzach biegaczy, przy czy ta świeża opalenizna w promieniach południowego słońca miała kolor szarej tektury. No i jeszcze my na ostatniej górce z okrzykami – dawaj, dawaj. No ale – nikt nie zmuszał – sam zapłacił, pakiet odebrał – niech się męczy. Kibicowałyśmy dzielnie do ostatniego zawodnika, z którym zrobiłyśmy sobie ostatnią rundkę na stadionie. Nie dla lansu i nawet nie dla kibicowania – żal nam było, że same nie biegniemy, a nogi same niosły do truchtu. Gdy ostatni zawodnik na piątkę minął linię mety, spiker ogłosił, że pierwszy zawodnik na połówkę jest na 18 kilometrze. Trzeba było szybko wybrać punkt do kibicowania półmaratończykom. Nie chciało się nam wychodzić na trasę – bo wiało. Nie chciałyśmy robić zamieszania na stadionie. Wypadło na dobieg do stadionu, ale w odległości bezpieczniej od stromego zbiegu na stadion. Biegacze na tym odcinku mieli z górki i rozpędzali się do finiszu. Znowu przybiegali bardzo zmęczeni, jeszcze bardziej oblepieni iskrzącą się w promieniach słońca solą i większą szaro-tekturową opalenizną. Tylko jak już pisałam – nikt im nie kazał – sami chcieli.
Znowu machamy pomponami, krzyczymy tak głośna jak gardło podaje, do momentu gdy….
Czas na pierwszą kobietę. Zza zakrętu wybiega – ZUUUZIA, ZUZIA, ZZZZUUUUZIA, ZUZKA.
Nie jakaś obca, w busie przywieziona – Nasza Zuzia. Zuzanna Mokros z Pabianic była pierwszą finiszującą kobietą. Niesamowite uczucie – i jak ktoś mi powie, że o poziomie amatorskich zmagań świadczy ilość zaparkowanych przed biurem zawodów busów z elitą, to chyba nie tędy droga.
Kibicujemy dzielnie do balonika na dwie godziny, gdy dociera do nas informacja, że jeden z naszych kończy bieg po pańsku – w karocy. Tak też bywa.
Biegacze to ćpuny – stwierdza autorytatywnie moja Mama.
Mamusia dlaczego?
- Popatrz córka pełno tu opakowań po dopalaczach.
Jesteśmy w Arturówku. Siedzimy na ławce przy trasie Julki. Parzę pod nogi – mnóstwo opakowań po żelach. Koło śmietniczki również. Idziemy trasą Julki, co chwila jakaś tytka, czy tubka. Kiedyś w równym stopniu osrany był zużytymi gumkami pigalak obok Fali. Dziwne jak czasami biegam po tej trasie, to widzę tylko własny zegarek i mgłę przed oczami i nie dostrzegam tego całego syfu na obrzeżu ścieżki. A te opakowania po dopalaczach – tam są, wyblakłe i przerośnięte trawą i niestety wyrabiają nam opinię.
Biegacz musi być na dopingu.
Chciałam się pościgać trochę na wiosnę. Wybrałam zawody – takie branżowe. Wyścig był morderczy – trzy tygodnie ostrej tyry praktycznie bez przerwy na sen – ino nagrody znaczne.
Od czego zaczęłam – od dopingu. Przygwiazdorzyłam na parkranowej fotce po biegu po babeczki – sadowiąc swój tyłek centralnie, choć nie przyniosłam nawet jednej muffinki – a zjadając dwie. Potem ustawiłam tą fotkę na pulpicie. Jesteś wielka – ludzie w Ciebie wierzą – powtarzałam sobie przez kolejne dni o 5 rano jak odpalałam kompa i o 2 rano dnia następnego jak go zamykałam. Trzy godziny snu przez dwa tygodnie – przy dobrym dopingu jest wystarczające. W zawodach tych zajęłam dziwną lokatę opisaną – wyróżnienie I-stopnia wspartą znaczną premią finansową. Nie będę pisać jaką, by nie wzbudzać zazdrości. Osobiście cieszę się , że nie mam agenta i po odjęciu podatku od nagród mogę sobie kupić najdroższy zegarek, dobrą piankę, dobry rower, dobre buty w ilości kilku par i opłacić maraton w każdym tygodniu, aż do końca sezonu.
Kończy się bieg w Pabianicach. Jak zwykle zostajemy do końca. Dostajemy cztery tacki ciastków i cztery tacki chleba z kultowym smalcem. Zabieramy ten majdan do Rysia na tradycyjny pobiegowy dywanik. Tym razem, choć wyniki grupy są jak zwykle bardzo dobre – nie jest wesoło. Jeden z naszych dojechał karocą do samiuśkiego śpitala.
U Rysia zastanawiamy się czy przypadkiem po takim epizodzie – amator nie powinien mieć zakazu startu w zawodach przez pół roku. Dla dobra własnego i spokoju znajomych, którzy martwią się o jego zdrowie.
Takie dopingowe dywagacje. I tak wiadomo, że dalej będziemy się ścigać na maksa, dalej będziemy tubki po żelach wyrzucać w krzaki ukradkiem. Dalej będziemy w tajemnicy przed drugą połówką odkładać na operacje kolanka.
Nic z tego wpisu nie wynika, takie mydło i powidło. Sezon się zaczyna – jest radość, jest głupawka.