Muzyka w biegu.

Czy wiedzieliście, że nie biega się w słuchawkach na uszach na zawodach biegowych? Ja wiedziałam, bo sobie kiedyś w przepisach PZLA doczytałam. Wiem również, że nie zakłada się białych skarpet do garnituru. Wiem i co z tego? W sumie nic. W przypadku białych skarpet, wiadomo – noszą je buraki oraz pragnący wyróżnić się w tłumie ekstrawertycy. Kto zakłada słuchawki na uszy na zawodach biegowych? Na pewno nikt z elity. Raczej nie osoba biegająca z ambitnym biegowym celem. Słuchawek nie zakładają zawodnicy, którzy kiedyś otarli się o prawdziwy sport indywidualny lub zespołowy. Nie biegają do muzyki na zawodach członkowie klubów czy drużyn biegowych – przeważnie na kolejnych okrążeniach słuchają trenera.

Więc kto biega, do diaska, w słuchawkach na uszach? Odpowiedź jest banalna. Biegają w nich ludzie – biegający sobie a muzą. Uległe modzie na bieganie trendy – biega na zawodach w słuchawkach.

 

Faktem jest, że zorganizowane biegi masowe, uliczne piątki i dziesiątki, ze sportem mało co mają wspólnego i stosowanie do nich przepisów PZLA jest działaniem trochę na wyrost. Przecież nawet „życiówki”, którymi tak lubimy się chwalić, są tylko mniejszymi lub większymi wielokrotnościami prawdziwych wyników sportowych. Zawody amatorskie, skoro za nie zapłaciliśmy i sami się na nie ubraliśmy, możemy traktować jak rozrywkę. Bez zasad. Dla fanu i muzą na uszach. Zapłaciłem, więc należy MI się . CHCEM SE biec w słuchawkach, to biegnę. Koniec argumentacji.

 

Muza pomaga w osiągnięciu wyniku. Jest panaceum na przezwyciężenie monotonii pokonywania kolejnych kilometrów? Tylko – czy ktoś to zbadał? Są dowody?

Osoby zwykle posiłkujące się na zawodach muzą, w momencie gdy padną im baterie i nagle … „cicho wszędzie, głucho wszędzie” – nie umierają na trasie z nudów – o dziwo. Śmieszne jest zadziwienie tych osób, gdy okazuje się, że na mecie zameldowali się przed przewidywanym czasem. Albo nawet jest życiówka. Przypadkiem.

 

Sto dwadzieścia jeden – wypowiedzenie tych trzech słów zajmuje jedną sekundę.

 

W moim przypadku – satysfakcję z biegu mam tylko wtedy, gdy biegam w tempie sześć i pół minuty na kilometr. Równo i bardzo, bardzo długo. Krok mam długości 1,033 metra. Na kilometr biegu muszę wykonać 965 kroków w czasie 390 sekund. Daje to dwa i pół kroku na sekundę lub prościej pięć kroków na dwie sekundy. Czy słuchając muzyki jestem w stanie utrzymać ten stały rytm – nie jestem. Dlatego nie używam słuchawek, nawet w czasie treningu.

 

W nawiasie. W kwestii mądrowania się w temacie przytoczę jedno ćwiczenie zapamiętane z dzieciństwa. Po każdym treningu uzupełniającym na sali – trenowałam pływanie – trener kazał kłaść się nam na podłodze brzuchem do góry. Zamknąć oczy. Równo po minucie – otworzyć oczy i wstać. Można było oszukiwać i wyliczać sobie sto dwadzieścia jeden, sześćdziesiąt razy z rzędu. Można było również nie oszukiwać i intuicyjne otworzyć oczy równo po minucie. Jak to możliwe? Możliwe – spróbujcie sami. Jest wiele czynników ułatwiających to zadanie. Chociażby wsłuchanie się w bicie własnego serca, czy wyczucie pulsu. Czy odczucie komfortu wyrównania oddechu. Gdy nikt nie wykonywał tego ćwiczenia wcześniej, z reguły początkowo otwiera oczy w 40-45 sekundzie, potem w czasie około piętnaście sekund powyżej minuty. Po kilku próbach trafia się prawie w punkt. Lepiej – wiesz intuicyjne jakie masz ciśnienie i puls. Tak samo z siebie, bez używania jakiegokolwiek sprzętu. Warunkiem jest tylko to, że wykonujesz je w kompletnej ciszy. Pomiar taki ma jeden minus. Nigdzie się nie wyświetli i nikomu się nim nie pochwalisz.

Trener mówił – nie poznasz sam własnego ciała, nie będzie maksymalnego wyniku. Z perspektywy czasu muszę przyznać mu rację. Nie chodzi tylko o sport, również o pracę zawodową. Mam taką, że czasem muszę się ostro ścigać za kasą.

Twierdzę, że słuchanie muzyki podczas biegania i obsesyjne analizy endo, czy garmina nie przekładają się na wyniki w stopniu takim jak się nam wydaje.

To co daje wynik – to poznanie samego siebie, wychodzące ze „wsłuchania” się w samego siebie (mądre ha,ha,ha).

 

Krew płynie w żyłach, serce bije. Mózg przekazuje do mięśni tyle pary ile bozia dała, aż do granicy przysłowiowego zesrania. Gdy dodasz do tego rytm wynikający z taktów muzyki, mózg musi sobie z tą dodatkową informacją podczas wysiłku poradzić i nie daje już rady na maksa pompować wachy w gaźnik. To samo odnosi się do impulsywnego, nadmiernego korzystania z zewnętrznych monitorów pracy ( pulsometrów i prędkościomierzy). Mózg ma z jednej strony informację o jakości paliwa – sam analizuje sobie parametry krwi jaka przez niego przepływa, a z drugiej strony musi analizować dane przesłane bezpośrednio z satelity czy wykorzystujące przyziemne fale radiowe. Angażując dodatkowo zmysł wzroku. Znowu do powiązania w całość tych wszystkich sygnałów potrzebna jest praca,która obciąża procesor, także staje się on mniej wydajny w czynności docelowej – na metę docieramy z opóźnieniem.

 

Sedno. Argumentem z zupełnie innej beczki NA NIE dla słuchawek na zawodach – są kibice. Kibice indywidualni. Kibice zorganizowani na punktach kibicowania. Zespoły muzyczne. Bębniarze. Ludzie, którzy wkładają swój zapał i zaangażowanie w całość widowiska bezinteresownie, z potrzeby serca. Osoba, która przebiega przez punkty animacji w słuchawkach, biegnie dosłownie jak burak w białych skarpetkach. Ominąć bandę wrzeszczących dzieciaków, czy machającą przyjaźnie babulinę na trasie – wykrzykujących TWOJE imię (jest wydrukowane na numerze), bez reakcji, bo akurat „pukasz do nieba bram” – sorry – jest zwyczajnym chamstwem. Powiesz – słucham jednym uchem- drugim jestem na trasie. Zwyczajna wymówka. No dobra – odpuszczam – nie jesteś cham, tylko burak połowiczny. Nic tak nie niesie jak doping kibiców. Gdy masz słuchawki na uszach ( och na jednym uchu) kibic Cię oleje na trasie.

W rzeczywistości wygląda to tak:

Z autopsji (grupa zaawansowanych kibicek)

 – Masz okulary ? Kto biegnie?

 – Napisane ma Tomasz

 – Brawo Tomek, jesteś boski.

 – Dawaj, dawaj ten przed Tobą słabnie

 – Tomek, Tomek

 – Nie biadolimy, biegniemy. Dalej. Dalej. Mistrzu. Mistrzuuu.

 – Masz okulary ? Kto biegnie ?

 – Biegnie koleś w słuchawkach.

Paniusie nawet nie ściszają głosu, bo zawodnik i tak nie usłyszy. Zaczyna się jazda.

 – Ale drobi, żeby się przed metą nie rozsypał przypadkiem.

 – Gila byś se wytarł.

 – Chyba lustra w domu nie ma, bo by się tak nie ubrał.

 – Biegnie was dwóch. Słuchawki i brzuch.
Dziewczyna w muzykę wsłuchana, też lżej nie ma, bidulka.

Opowiadanie. Ćwierć Maraton Bieszczadzki. Tak się pięknie spakowałam, że zegarka zapomniałam. Mam tylko takie coś na różowym pasku, z tradycyjnym cyferblatem, marki cibo.

Smartfona nie mam w ogóle – bo nie. Posiadam tylko tradycyjny telefon z naładowanymi bateriami, w który mam wstukany numer 1. – do Lesiakowej, numer2. – do Organizatora. W plecaku mam pół litra (odgazowanej coli), kilka batonów, folię i również różową kurteczkę. Nie mam dżipiesa, nie mam playlisty, nie mam pulsometru – boże wilcy mnie zjedzą bezsprzecznie. Na starcie okazuje się , że z jakiś względów trasa biegu została zmieniona – góry to góry. Co mi tam i tak jej nigdzie nie wpisywałam, nie analizowałam przewyższeń czy tam takich innych i w sumie – biec mam po taśmie. No właśnie – nigdzie, w moim przypadku nie znaczy nigdzie. Parę miesięcy wcześniej , kibicując na Rzeźniku, na kwaterze dorwałam się do super dokładnej, papierowej, topograficznej mapy Bieszczad i z nudów nauczyłam się jej na pamięć. Na przyszłość, gdybym przypadkiem znalazła sobie parę, bo szczęście w losowaniach mam.

Zaczynamy bieg. Dłuższa wskazówka jest na godzinie drugiej. Biegnę asfaltem, do czasu aż wskazówka przesunie się na godzinę jedenastą, potem pod górkę aż do następnej dwunastki i potem tylko w dół, tak by do limitu zostało dla przyzwoitości z półgodziny. Gdzieś, w końcówce podejścia pod Małe Jasło puls zaczął na różowym pasku analogowego chronometru odbijać się z częstotliwością trzykrotnie przekraczającą skok sekundowej wskazówki. Niedobrze. Zwolniłam. Rozejrzałam się dokoła. Z głowy wyleciał mi wirtualny dron – wszystko czego wystukałam się na pamięć z mapy przerodziło się w trójwymiarowy model gór – aż nierzeczywisty. Dokładnie wiedziałam gdzie jestem, jakie widoki czekają na mnie na samym szczycie i jak z tego wierzchu dobiega do mety. Dotarłam na szczyt w założonym czasie. Rozdałam batony dziewczynom, które na tej samej górce pojawiły się jeno z muzyką na uszach. Podzieliłam się zmrożoną odgazowaną colą. Założyłam różową kurteczkę, bo się zimno się zrobiło prawdziwe na minusie. Zbiegłam z górki i na mecie pojawiłam się z uczuciem szczęśliwości ogromnej. Jakimś cudem, w pięknych górach całym ciałem i duszą byłam. Nic nie zakłócało mi odbioru przyrody, nic mi nie pikało, nic nie zagłuszało szumu wiatru, nic mi nie sugerowało co mam robić i jak szybko to robić.

A parametry ? – cukier na starcie 127, na mecie 78. Ciśnienie na starcie 78/123 – pięć minut po dobiegnięciu do mety 75/95. Puls na starcie 89 (nerwy), puls maksymalny 192, puls 10 minut po dotarciu do mety – 84. Do dupy te wyniki. Gdybym kupiła urządzenia monitorujące, czy poprawiły by one te parametry – raczej nie. Tylko by mi je wyświetliły na zmaterializowanym wyświetlaczu. A tak, stosując się do wskazówek mojego pierwszego trenera – wyświetla mi się to wszystko bezpośrednio na mózgu. I wypraszam sobie – nie zbzikowałam jeszcze 🙂

Temat był taki: Czy wiecie, że nie biega się w słuchawkach na zawodach? To już wiecie, ze wg PZLA nie biega się. Jeżeli uważacie, że PZLA się myli w tym temacie, trudno się z tym nie zgodzić, myli się również w wielu innych istotnych kwestiach. Ja biegać w słuchawkach na zawodach nie zamierzam nigdy – nie chcę stracić klimatu zawodów, nie chcę stracić charkotu sapania osoby za mną, czy odgłosu paszczą misia, który przypadkiem biegnie sobie tą samą ścieżką. Na wyścigu płacę za sport – ból, pot i łzy. Na muzykę – kupuję bilet do filharmonii.

Powiązane Posty