Mini ultra, czyli V Ogólnopolski Supermaraton w Ozorkowie

Ozorków, nad zalewem, 15 sierpnia, 7:40 rano. Z samochodu wysiadają trzej groźni napieracze. Jeden ultras Badyl, któremu ni upał, ni morderczy dystans nie straszne, oraz dwóch takich, co ultrasami dopiero chcą zostać – Cirrus i niżej podpisany. Jakie tam ultra, to tylko maraton plus parę kilosów – usłyszę potem od prawdziwego napieracza Kondora. No ale wszystko co dłuższe od maratonu to jest ultra, i tej wersji się trzymajmy. 🙂

Z Badylem jesteśmy tu już drugi raz. W zeszłym roku, w jeszcze większym upale, Robert wywalczył 3 miejsce na dłuższym dystansie, a ja pobiegłem jedną pętlę. Teraz, jak będzie moc, chcę szarpnąć dwie. Według organizatorów pętla ma „około 25 km”, a tak naprawdę z całkiem dobrą dokładnością 24. Wśród około 240 startujących jak zwykle mnóstwo znajomych ryjków. Większość ciśnie na jedno kółko, ale kilkadziesiąt osób, jak się później okaże, zrobi dziś podwójny dystans. Bardzo długi limit czasu pozwala na ukończenie zawodów nie tylko ścigantom, ale również maszerującym z kijami i zwykłym spacerowiczom, jednak tegoroczna obsada okazuje się niezwykle mocna. Przed startem zostajemy poinformowani, że z powodu braku ludzi do obsługi nie będzie bufetu na 3 km. Dla biegnących podwójny dystans oznacza to tyle, że nie będzie… czterech bufetów! Punkt ten w poprzednich latach był na rozwidleniu, przez które wracają również zawodnicy biegnący do mety, więc przebiegało się przez niego dwa razy na każdym okrążeniu. Na 48 km trzeba się więc będzie zadowolić trzema wodopojami – na półmetku każdej pętli i na mecie po ukończeniu pierwszego koła. Chyba nie będzie takiego żaru jak w zeszłym roku, ale 25 stopni w cieniu należy się spodziewać. Organizator radzi już na starcie zabrać po butelce wody, których do rozdania jest pod dostatkiem. Flaszka w kieszeni moich spodenek znalazła się na długo zanim usłyszałem tą wiadomość…

Napchany na zapas bananami i opity izotonikiem, na trasę uzbrajam się w gorzką czekoladę i dwa żele, planując po drodze pić tylko wodę. Stojąc w tłumku napieraczy na linii startu, sprawdzam jeszcze raz zawartość kieszeni. Oprócz aprowizacji wymacuję jeszcze… scyzoryk, którego zapomniałem zostawić w samochodzie. Dobra jest, prawdziwy ultras nie je miodu tylko żuje pszczoły, a żądła spomiędzy zębów wydłubuje scyzorykiem. Kilkanaście minut po dziewiątej w końcu ruszamy znaną ścieżką wokół zalewu.

Badyl z Cirrusem wyrwali gdzieś daleko do przodu. Pierwsze kilometry biegniemy z moim dobrym kumplem Jarkiem, z którym razem zaliczyliśmy już w tym roku kilka zawodów, m.in. zimowe górskie Wilcze Gronie i łódzki maraton. Na „sprintach” (10-15 km) byłem o włos lepszy, ale na wszystkim co dłuższe dostawałem od niego sromotne bęcki. Pobiegnę z tobą, zobaczę jak wygląda twoje 6 min/km – powiedział przed startem, nawiązując do mojego zaplanowanego tempa na pierwsze koło. Jednak Jarek z całą resztą grupki lecą sporo szybciej niż 6:00, więc na piątym klocku mimo dobrego samopoczucia odpuszczam i zostaję z tyłu.

Za mostem nad autostradą w końcu opuszczamy odkrytą patelnię i wpadamy w las. Biegnę bez GPS-a, ale przed startem zrobiłem sobie obliczenia aplikacją Geocontext-Profiler, które trochę się różnią od oznaczeń odległości na tabliczkach przy trasie. Tempo około 5:40, ciągle za szybko wobec założeń, ale jakoś trudno się powstrzymać. A może właśnie tak powinienem dziś biec?

Czas na pierwszego żela. Sięgam do kieszeni i… już wiem, dlaczego od jakiegoś czasu lepi mi się prawa ręka. Otóż żel wyciekł z rozwalonej tubki i wypełnia całą kieszeń. Kurwa! Jeden żel do tyłu i jeszcze muszę dalej napierać z tym glutem w gaciach. Żarty Badyla i Cirrusa, jak usłyszą tą historię, nie będą się nadawały do przytoczenia…

Półmetek pierwszej pętli, wodopój. Nie zatrzymując się łykam banana, biorę wodę, bidon uzupełniam w biegu. To wciąż dopiero początek, ciągle biegniemy w rozciągniętej grupce. Przed słynnym truskawkowym polem dogania mnie Gosia, rozpoczynająca właśnie swój długi finisz. Krzyczę jej kilka słów dopingu i obserwuję, jak się oddala z chyżością Strusia Pędziwiatra. Na 24 km poprawi swój zeszłoroczny czas o pół godziny i zajmie dziś 3 miejsce wśród dziewczyn (wygra drugi raz z rzędu Agatka Matejczuk, krótko po zrobieniu niesamowitego wyniku na Rzeźniku).

Ostatnie kilometry pierwszej pętli szybko mijają na fajnej pogawędce z nowym znajomym, Sławkiem. Na metę, która dla nas jest dopiero półmetkiem, docieramy po 2 godz. 24 min. Czyli wychodzi równo 6:00. Sławek od razu leci dalej, ja po łyknięciu obowiązkowego banana się trochę ogarniam, obficie opłukując wodą zalepioną prawą nogawkę.

(fot. Czacha)

Aż do autostrady lecimy w trójkę ze spotkanym na pierwszej pętli Witkiem oraz Łukaszem, kumplem Gosi i kontuzjowanego Konversa który dziś zrezygnował ze startu. Na początku lasu stwierdzam, że tempo chłopaków jest dla mnie za szybkie. Dobra, to tyle na dziś przyjemnego biegania, ultra to nie je bajka ino je bitwa. Reszta czekolady ląduje w gębie. Trzeba zacisnąć zęby i trzymać jaką taką szybkość. Najbliższy cel: nie zgubić Łukasza i Witka z zasięgu wzroku…

Łykam jedynego żela który mi został i popijam resztką wody. Mimo wolniejszego tempa, za torami jeszcze kogoś wyprzedzam. Dobiegam do koryta na półmetku okrążenia, dziś już po raz drugi. Oczom moim ukazuje się widok bardziej przypominający szpital polowy, niż bufet. Sławek siedzi. Łukasz zapuścił korzonki i mówi, że się stąd nigdzie nie rusza. Wymiatacz Cirrus co prawda nie siedzi tylko stoi, ale też nie wygląda najlepiej. Siedzi za to jeszcze kilku innych półżywych zawodników. Na banany nie mogę już patrzeć, więc wszamuję dwie kostki cukru. Szybko łykam pół litra wody, z następnej flaszki napełniam bidon. Kubuś, dajemy! – zachęcam do walki Cirrusa, który na oko rokuje najlepiej z ofiar bitwy. Rusza razem ze mną. Marszem, później biegiem. Muszę się rozkręcić! – woła za mną, kiedy się oddalam. Dobra, chłopak da radę, twardy jest. Napieram swoim tempem do przodu.

W lesie przed truskawkowym polem już któryś raz dzisiaj spotykam Czachę z rowerem, który objeżdża trasę i robi foty. Od tego momentu będzie mi towarzyszył aż do mety. Mój głos musi brzmieć dużo słabiej niż wcześniej, bo Paweł zaleca mi mniej gadania i wyrównanie oddechu. Sam za to ciągle nawija o dupie Maryny, czym skutecznie odwraca moje myśli od coraz większego zmęczenia. To się nazywa prawdziwy kumpel!

(fot. Czacha)

Nogi bolą, oddech ciężki, ale myślę sobie że fajnie tak po prostu biec przed siebie na słoneczku, i od razu na gębie pojawia mi się banan od ucha do ucha. Ani razu nie przechodzę w marsz, tak jak sobie założyłem. Bardzo ładnie, trzymasz 10 km/h! Teraz przyśpieszyłeś! – rzuca mi co chwilę Czacha, patrząc na rowerowy szybkościomierz. Sam też zerkam często na stoper i już wiem, że złamanie 5 godzin mam w kieszeni. Wyprzedzam jeszcze pięciu zawodników, na ogół pomykających Gallowayem. Ostatnim z nich jest Witek, gdzieś na kilometr przed końcem. Dubluję też sporo osób z idących z kijkami w spacerowym tempie, a nawet piknikującą na łączce przy drodze parę z numerami startowymi na koszulkach. No i dobrze, w końcu to impreza sportowo-turystyczna, nie tylko dla ścigantów.

Czacha odjeżdża, żeby obfocić metę. Pod ostatnią górkę napieram nie zwalniając jak koń, co poczuł stajnię, a potem już tylko dzida w dół. Wielkimi susami sadzę przez łąkę nad zalewem do widocznej z daleka żółtej bramki, chociaż nie mam już kogo gonić ani nikt mnie nie naciska z tyłu. Ręce w górę, medal na szyję, woda do gardła! 4 godziny, 56 minut i 51 sekund!

(fot. Cirrus)

Na mecie od dawna jest już Badyl, który znacznie poprawił zeszłoroczny wynik. Jest też Jarek, przybiegł zaledwie 2 miejsca i 4.5 minuty przede mną i mówi, że trzeba na mnie uważać i się oglądać czy nie gonię. Kto wie, porównując międzyczasy od ostatniego punktu, jakby było 3-4 km więcej to może bym jeszcze kilku przede mną dorwał… Niedługo potem dociera też Cirrus, wygląda już lepiej niż tam w lesie. Idę się rozchodzić i trochę rozciągnąć, ale w końcu padam na trawę. Jak tak leżę i próbuję rozruszać nogi, w oba uda i łydki wchodzą mi takie skurcze, że mam ochotę wyć z bólu. Jarek przynosi mi skądś kilka magnezowych piguł, łykam je wszystkie naraz i popijam wodą. Przez kilkanaście minut nie mogę wstać. W końcu się podnoszę i kuśtykam po przydziałową bułę z kiełbasą i herbatkę. Po posileniu się idziemy wymoczyć nogi w zalewie.

Ahoj tam na trasie! – wołam przez telefon do Joasi, która wraz z Anią maszeruje jeszcze z kijami drugie okrążenie. Pokonały właśnie dystans maratonu i mają jeszcze kilka kilosów do mety. Czekamy na nie, łykając kolejne napoje i słodkie bułki od organizatorów. Dziewczyny przekraczają bramę z uśmiechem na ustach i w dobrej formie. Pakujemy się w piątkę do skodzinki i w doskonałych humorach wracamy do domu.

Tegoroczny ozorkowski supermaraton jak zwykle z niepowtarzalnym klimatem i dobrze zorganizowany, a brak tamtego wodopoju można wybaczyć, bo wody dla nikogo nie zabrakło, tylko trzeba jej było więcej ze sobą nosić. Niektórzy mówią, że warto by dla formalności przedłużyć trasę do równych 25/50 km. Obecna trasa ma już jednak kilkuletnią tradycję i wielu zawodników poprawia na niej co roku własne wyniki, więc osobiście jestem przeciw jej zmienianiu. Za rok pewnie wrócę połamać 4.5 godziny!

Ultra pozdro! 😉

Kamil

Galeria by Czacha

Wyniki:

http://live.ultimasport.pl/190/index.php?site=results&dys=25KM&gen=O
http://live.ultimasport.pl/190/index.php?site=results&dys=50KM&gen=O

Powiązane Posty