maraTON

Jest już znany pierwszy fragment trasy Dozu na 2015. Całość poznamy 28 stycznia. Dokładając do pierwszego fragmentu inne – wyszła taka bajka. To jest fikcja – jakby się ktoś nie zorientował, nie wszyscy biegacze przecież mają poczucie humoru, przynajmniej ja do takich nie należę. Postanowiłam w tym roku już  po raz czwarty skorzystać z dość brutalnej acz skutecznej błyskawicznej kuracji odchudzającej. Z dostępnych na rynku wariantów wybrałam ten najmniej zbilansowany . Popartą wiedzą medyczną i jedynie słuszną suplementacją kurację łódzkiego Towarzystwa Medycznego.  Zwołane w tym celu konsylium jednogłośnie orzekło – jak masz babo taki problem, to se biegnij. Diagnoza jest taka – dasz radę.

 

Kuracja miała trwać ok. 5 godzin i w tym czasie miała gwarantować spadek wagi o ok. 4 kg. Super. Początek miał nastąpić gdzieś na wygonach za Dworcem Kolei Kaliskiej. Tam w zielonych okolicznościach przyrody, na wiosennie ukwieconej łące, w pobliżu wielkiego szarego betonowego krowiego placka- urządzono Łazienki.

 

 

Po toalecie, ubrana w przepisowe trykoty, obuta w nowiuśkie pepegi, udałam się na start tej niesamowitej przygody, zlokalizowany w odległości 8 min marszem. Okazało się, że na tą samą dietę zdecydowało się jeszcze 1659 obywateli naszego Miasta i ludności napływowej.

 

 

 

Start nastąpił punktualnie, o godzinie zgodnej z wejściem antenowym na żywo. W pierwszej fazie kuracji jeszcze bez dożywiania, mieliśmy do pokonania trasę wokół Parku Ludowego, kocimi łbami, szutrem. Pozdrawialiśmy puszczoną w przeciwnym kierunku grupę cieniasów, która w tym wyzwaniu zdecydowała się tylko na utratę ok. 700 kcal.

Po około 1 , po przekroczeniu przejazdu kolejowego, wpadliśmy w wir tętniącego, żyjącego miasta. Nie wszyscy byli powiadomieni o imprezie. Doszło do zatargaczek, krzyki. Nic to. Po szybkim ominięciu miarowo stukających wrzecion przędzalni Zakładów Marchlewskiego, zatoczyliśmy pętlę dwoma pasmami ulicy Spacerowej, by po krótkim niepachnącym szczególnie wyjściowo, odcinku wzdłuż jatek na Ogrodowej znaleźć się na wlocie Królowej Królów – ul. Piotrkowskiej. Tu niewielki utworzył się korek, związany z aprowizacją i nawadnianiem wodą, smakiem dorównującą krynickim źródłom, czerpaną prosto z dętki.

Minął feralny 13 kilometr mordęgi. Bieg Traktem Piotrkowskim, Ulicą Przejazd, okrążenie świeżo co wybudowanej Łódzkiej Elektrowni, mimo tego, że stanowił kopię innej również udanej łódzkiej imprezy odchudzającej – to był miód dla oka i duszy. Pięknie wymurowane mury EC1 z subtelnym tytan-cynkowym detalem, dumnie czekające na wyposażenie, które dojedzie w następnym milenium. Budujący się powoli nowatorską metodą dom noclegowy Centrum, czy pogmatwana sieć końcowej stacji Kolei Warszawskich – to duma naszego miasta, okno na przyszłość.  Tak to pysznie udało się doczłapać do kuciapki na Placu Teatralnym, z której również czerpano wodę do wodopoju. 18 km.
Teraz następna duma miasta Campus Uniwersytecki, Park Matejki, potrąbione jakoś, pokręcone przez Helenów, Julianów – malowniczo i ślicznie do następnego wodopoju ze zdrojową wodą z Kapliczek.

 

27-28 km. Budząca się do życia puszcza pierwotna. Nieosłonięte jeszcze liśćmi konary przepuszczają całość południowego światła, które razi w oczy. Nie widzę rozświetlonego wiosennego lasu. Nogi robią się ciężkie, mózg to już chyba biegnie, albo trzy kroki za mną, albo trzy kroki przede mną. W przełyku gula, szykują się zwroty. Na siłę wrzucam żelka, czekam na efekty. Szum w uszach mija powoli, przynajmniej do tego stopnia, że jestem w określić swoją lokalizację. Chyba jestem w okolicy Heinzlowskiej Gorzelni i jak mawia jeden znany łagiewnicki rezydent, właśnie stąpam po zakopanych beczkach z okowitą. Może.

Od tego momentu, niby jest trochę lepiej, wracamy do miasta. Na skraju lasu pojawia się jego sylweta. Długo się pojawia, po lewicy. To już nie jest ani śmieszne, ani wesołe. Na następne kilometry wpadam w otępienie, z którego budzę się dopiero na następnym wodopoju – w Kochanówce. 35km.

 

 

Spoglądam na chronometr, jest dobrze. Wizja życiówki niesie. Jeszcze tylko wieś Retkinia i wiosenna orka. Lubię te wsiowe klimaty. Ostatni punkt kibicowania. Radosne dziewczyny, gromko skandują – dasz radę, dasz radę. Wpadam do Krowich Łazienek uradowana, przed planowym czasem. To jest ta chwila że już nic i jeszcze nic nie boli. Pompujące krew w nadmiarze serce, wrzuca do mózgu energię, która nie jest już potrzebna dla zaspokojenia pracy członków. Robi się duszno, ciemno przed oczami, niesamowity krótkotrwały odlot. Waga rzeczywiście wskazuje 4 kg mniej – super skuteczna ta dieta.

Dziwię się tylko trochę jak opis takiej pięknej trasy można skrócić do słów – szybka i płaska.

Powiązane Posty