Maraton Wigry 23-08-2014

Na początku sierpnia na stronie Miesięcznika Bieganie, pojawił się fejsbukowy konkursik literacki, w którym do wygrania był pakiet na Maraton Wigry. Szybciutko napisałam bardzo górnolotnie dowcipny tekścik i następnego dnia okazało się, że pakiecik jest mój. Maraton Wigry, jak informuje organizator biegu to nie jest maraton do bicia życiówek. Jest to bieg ścieżkami Wigierskiego Parku Narodowego z akcentem w postaci degustacji produktów lokalnych. Trasa przebiega wokół jeziora Wigry i ma długość taką, na jaką pozwalają warunki naturalne, bez naciągania dystansu na siłę. Więc jaką długość ma ten maraton? Oficjalnie ok 41km, z limitem czasu 7 godzin. Bieg w tym roku miał swoją drugą edycję. Pierwsza edycja była opisywana, jako bardzo udana. Ze względu, na to, że bieg organizowany jest w Parku Narodowym, nigdy nie przekształci się w imprezę masową, zawsze obowiązywać będą dość niskie limity uczestników, dla biegu głównego i towarzyszącej mu 13km Pogoni za Bobrem będzie to ok. 500 osób. I bardzo dobrze, bo co innego jest ugotować strawę dla 400, a co innego dla 4000 biegaczy. Dla mnie te Wigry oprócz tego, że z góry było wiadomo, że będzie super, dodatkowo miały aspekt sentymentalny, jestem przecież rasowym przedstawicielem pokolenia WIGRY2.
Problem jest taki, że Wigry są gdzieś na końcu świata i jest poważny szkopuł by tam dojechać. Wszelkie kombinacje by dojechać do Suwałk o jakiejś normalnej godzinie, kończyły się paroma przesiadkami i ogólnie były zbyt męczące by następnego dnia startować na dystansie maratonu. Postanowiłam skorzystać z blablacar , konkretnie z jednej tylko w tym kierunku oferty do Gołdapi. Kierowca, zobowiązał się, ze dowiezie mnie w piątek do Olecka na 17.30, tam miałam PKS do Suwałk, potem następny do Starego Folwarku, tak czasowo wycyrklowane by dojechać na czas otwarcia Ziemniak Party. Okazało się, że Pan Paweł w niedzielę wraca z Gołdapi do Łodzi i może mnie z Olecka przywieźć z powrotem do domu i wysadzić pod klatką. Tym sposobem rozwiązał się cały logistyczny problem dojazdu. I teraz to już nie wiem, co było fajniejsze w tym wyjeździe – cel czy sama podróż. Nie chcę, a właściwie nie mam upoważnienia od współtowarzyszy tego wyjazdu, by opisywać, co działo się na trasie. Krótko napiszę, że Pan Paweł pochodził z Augustowa, jechał do Gołdapi niewielkim pełnoletnim samochodzikiem lakierowanym lazurowo-majtkowo perłą podobnież w kolorze zielonym. Z Okęcia zabraliśmy jeszcze do Gołdapi chłopaka z walizką, który parę godzin wcześniej skończył szychtę w Londynie. Pan Paweł nie podrózował sam podróżował,tylko z dziewczyną, która zamykała stawkę Pierwszego Fabrykanta – taki zbieg okoliczności. Oczywiście nie wyrobiliśmy się do Olecka na czas, mimo tego, że nie zboczyliśmy z trasy by obejrzeć w Prostkach słup graniczny z 1545 roku. Tym sposobem zostałam w doborowym towarzystwie dowieziona do samego miasta sexu i biznesu (tak się ponoć reklamują Suwałki) na d.a. i zostało mi tylko 14min PKS do Starego Folwarku. W Starym Folwarku, jakieś 200m piechotą do mieszczącego się w Budynku Szkoły biura zawodów. Na wejściu wita mnie uśmiechnięta mordka Wintera. Dziewczyna z biura twierdząco pyta – pani na Bobra?(bieg 13km). Odebrałam jednak SWÓJ pakiet, na piętrze wybrałam sobie miejsce na nocleg rozkładając plecak, karimatę na przysługujących mi 2 metrach kwadratowych i udałam się na Ziemniak Party. Kartacz, placek ziemniaczany i jeszcze jakieś bliżej nieznane mi ziemniaczane cudo, suróweczka z kapusty i kwas chlebowy – się miło na brzuszku zrobiło. Siedzę tak sobie szczęśliwa przy stoliku, podziwiam kupioną przed chwilą śliczną okolicznościową bandankę, wsłuchuję się w profesjonalne dyskusje przy sąsiednich stołach, wokół unosi się niesamowity klimacik przedstartowy, a mnie przypomina się ostatni wpis Kasi Żbikowskiej na temat wygody i ciepłej wody. Jest godzina 20.00 jeszcze jest widno, zrywam się z letargu i biegnę szukać jednak prawdziwej kwatery. Schodzę jakieś 80 m w stronę jeziora, mijam Muzeum Wigier, po prawo mam taki typowy PRL-wski dom wypoczynkowy typu BISTYP WIGRY3 LUSTRZANE ODBICIE PRZEDŁUŻONY GALERIA LEWA  z niewielką kartką na bramie – wolne pokoje. Pytam się o pokój, jest wolny na pierwszym piętrze. W pokoju jest łazienka z ciepłą wodą, stół, sześć foteli, pięć łóżek, balkon z widokiem. Dogaduję się na dwie noce, że jest to jedynka. Jestem tak szczęśliwa, że na beszczela sępię jeszcze kawę, cztery kromki chleba i dżem na śniadanie. Gospodyni przynosi mi chlebek, bułeczki, dwa słoiki domowych powideł i zaprasza na dół na rybkę. Niestety po Ziemniak Party na rybkę nie ma już miejsca. Wracam 80 m, zabieram plecak ze Szkoły, wrzucam bety do pokoju i pokonuję kolejne 100m by z pomostu przystani podziwiać widok Kamedulskiego Klasztoru o zachodzie słońca. Trafiam akurat na hejnał, oj robi wrażenie. Wracam do domu, a tam moja gospodyni tłumaczy jakimś ludziom, że ma jeszcze wolne łóżka tylko …. No właśnie, moi rodzice mają pod Łodzią działkę leśną. Mieliśmy tam sąsiadów za Buga, którzy mieli specyficzne poczucie czasu, własności i podejścia do życia. W tym momencie, tak jakbym słyszała swoją sąsiadku babciu Kominczowo – oczywiście, że te wolne łóżka były w mojej jedynce, bo faktycznie były wolne. Jaki problem, ja wstaję rano, ci ludzie na kajakach mają pojawić się o 9.30 – nie będziemy sobie przeszkadzać. Jeszcze tego wieczora przy naleweczce przerabiam spływy Czarną Hańczą, Brdą, Wdą, Wieprzem i Pilicą. Nastała noc i maratoński poranek. Cichutko, bo w mojej jedynce ludzie jeszcze śpią robię kawkę, bo po kawce zawsze uzyskuję bezproblemowo wagę startową, odkręcam dżemik. Organizatorzy biegu zadbali o kulinarne wspomnienia z biegu, ale moja gospodyni podarowała mi maratońskie mistrzostwo świata – dżemik na winie. Powidła z przydrożnych pierdziołek, z leciutko kandyzowanymi plasterkami banana, kosteczkami brzoskwiniowymi z nutą cynamonu i orientem goździka, skąpane w cierpkim aromacie letnich jabłek. Na bułeczce z czysto białej mąki, – czego chcieć więcej.

Po takim śniadanku z numerem przypiętym do krawata, udałam się 80m w kierunku szkoły, gdzie podstawione były szkolne autobusy, które wszystkich 140 maratończyków zawiozły na start zlokalizowany na wigierskiej podklasztornej łące. Do startu, zostało jeszcze 45min na zwiedzanie Klasztoru. Sam start odbył się, bez balona, bez zbędnej wrzawy za to z rzeczową i dokładną odprawą z opisem trasy i instrukcją zachowywania się na terenie Parku Narodowego. Sam maraton, opiszę tak jakby opisała to babcia Kominczowa – dwa dni w tą, dwa dni w tą – znaczy ciężka sprawa. Warto było by opisać punkty odżywcze gdzie stoły uginały się od smakołyków. Ja skupię się jednak na opisaniu punktów kibicowania, bo one były jeszcze bardziej wymyślne niż menu na stołach. Pierwszy punkt – gdzieś na 5km trasy, już po 20 niewielkich podbiegach i 19 niewielkich zbiegach, z lewej strony piękna łąka, z prawej panorama jeziora jeszcze z sylwetą Wigierskiego Klasztoru. Zero bębnów, na siłę zwiezionych dzieciaków, jest cisza. Biegacze biegną jeszcze razem w wydłużonej na ok 200m kolumnie i nagle mimowolnie zwalniają, bo pierwszy około 50 osobowy zespół kibicujący zaczyna swój występ. Małe parodniowe dzieciaki, grube matki i jurni ojcowie z grupką rozbrykanej młodzieży w zwartej kupie, za elektrycznego pastucha z rozwianymi grzywami, szczerzą białe zęby. Stado koników polskich zrywa się do galopu, biegacze mimowolnie zwalniają. Gdy stado runerów zwalnia, koniki przystają, dwunożni przyśpieszają to koniki znowu zaczynają swój pokaz i tak falami raz my raz oni, stado baranów i stado koni. Drugi punkt gdzieś w terenie bardziej cywilizowanym, grupa emerytów, babcia jedną ręką robiąca sweter na drutach, drugą machająca kołatką. Trzeci punkt ok. 17 km, kolejny lekki podbieg, gdzieś w tle jezioro, wieża widokowa a ona stoi samotnie pośrodku tych pięknych okoliczności i drze japę. Dwa kroki – mu- dwa kroki –mu-dwa kroki –mu. Krowa jedna. Czwarty punkt, już koncówka nagle gdzieś z góry słyszę głosy, dasz radę, dasz radę – grupka na oko sześciolatków kibicuje wprost z drzewa. Chwilę dalej było niewielkie rozwidlenie i oczywiście skręcam nie w tą drogę i z mojego maratonu robi się prawie 45km, coś mi się wydaje, że się ktoś tu przed chwilą bawił taśmą. Zamiast na linię mety trafiam z powrotem do lasu, jestem naprawdę zmęczona, zanim orientuję się ze nie ma tasiemek na drzewach mija tak z 800m, wyciągam mapkę z bardzo szczegółowym opisem, nic się nie zgadza, muszę się wrócić, dzwonie do organizatora żeby się jeszcze nie zwijali, bo się pojawię na mecie w limicie na 100%, truchtam z powrotem, już z mapą w ręku. Mapę miałam w foliowej koszulce i jeszcze schowany był tam kupon na obiad i parę groszy, zgubiłam ten kupon i kasę, wracam się szukać ten kupon i kasę, w lesie pusto, znajduje wszystko tam gdzie się zatrzymałam i znowu wracam już trzymając ten kupon w garści, czas ucieka, trafiam na metę dosłownie parę minut przed limitem, szczęśliwa, że załapałam się na nagrodę Dyrektora Wigierskiego Parku Narodowego dla zawodnika najdłużej zwiedzającego jego włości. Na ostatnich metrach marzę już tylko o ciepłej kąpieli, która następuje prawie natychmiast, bo metę zorganizowano 40m od mojej kwatery. Kąpię się szybko przebieram, na obiadek i ognisko. W szkole trwają już dekoracje, pierwsi zawodnicy mieli naprawdę dobre czasy. Maraton ukończyło 140 osób w tym 35 kobiet. Moja lokata o140/k35 – w życiu takiej nie miałam, może poza pierwszym DOZem gdzie byłam k32. Bobra ukończyło chyba 200 osób. Zjedzone zostało 1000 kartaczy, 500 wianuszków kiełbasy, 300 bananów, 1000 jabłek, 1000 sztuk jakiegoś wege (łe) 1000 szt jabłek, tona szarlotki i sękacza, morze naprawdę mocnej litewskiej wody i cały zapas izotoników z miejscowego sklepu. Za rok zaproszona zostałam na połówkę do Gołdapi, ale gdyby na Wigry chciała z Łodzi pojechać jakaś mocna ekipa to naprawdę polecam. Termin jeszcze nie jest znany, ale warto śledzić stronę biegu. 

     

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Powiązane Posty