Maraton, czyli start, którego teoretycznie nie powinno być.

Pomysł startu narodził się po przebiegnięciu jesiennego półmaratonu Szakali.Ta połówka była testem powrotu do sprawności po rekonstrukcji ACL. Zima miała być uczciwie przepracowana, aby na kwietniowy start wstrzelić się z formą. Jak to zwykle bywa, życie zweryfikowało plany. Zaczeło się od zmian zawodowych, utrudniających nieco treningi.Gwoździem rozwalającym plan w strzępy było grudniowe naciągnięcie achillesa w nieoperowanej nodze.

W efekcie od początku roku, w ramach przygotowań do maratonu, udało się przebiec tylko 140 km. I żadnego długiego wybiegania. Do Łodzi wracam w nocy z piątku na sobotę, i po trzech godzinach snu jadę odebrać pakiet.Potem pręciutko do domu, kawusia, i rozpoczęcie przygotowań do startu.

Strategia tego biegu jest prosta – przetrwać. Bez głupich urazów, otarć, czy kontuzji. Wiem, że jestem kompletnie nieprzygotowany. Liczę jednak na to, że baza, którą człowiek wcześniej wypracował jeszcze się tli. Sobota upływa no opychaniu się makaronem, i ważeniu szans. Postanawiam ustawić się w sektorze na 4:30, i trzymać się go ile dam radę. Zakładam, że pary wystarczy na 30-35 km. W niedzielę warun do biegania jest idealny. Nie za zimno, nie za ciepło, i nie pada. Zabieram ze sobą jeden żel, jednego batona i muzykę.

Na trasie postanawiam pić tylko wodę, a bananami wspierać się tylko na ostatnich bufetach. Programowo nie zabieram stopera, jest mi niepotrzebny.

Ruszamy powoli, w zwartej grupie razem z biegiem na 10 km, by po 300 metrach odbić w prawo.Tempo spacerowe bardzo mi odpowiada, powoli mijają kolejne kilometry trasy.

Bieg przez miasto, wsród ludzi jest miły i przyjemny. Na Alei Palki zaczyna wiać. Wycieczkową wbiegamy w kompleks Lasu Łagiewnickiego, zaczynają się podbiegi.

Niby nie są duże, znam je doskonale, jestem przecież u siebie. Jednak wydaje mi się, że trzeba będzie za nie zapłacić później.. 

Biegnie mi się dobrze, równo. Z ciuchami trafiłem, jednak na Włókniarzy znów zaczyna wiać. Zaczynam odczuwać pierwsze skutki zmęczenia, oddech ok, nic się ze mną złego nie dzieje, tylko te nogi…

Wreszcie skręcamy z Włókniarzy w Konstantynowską, mija 30 kilometrów biegu. Zbiegam pod wiadukt kolejowy, ruszam pod górke, i nagle trach.

Pierwsza myśl: a więc tak to wygląda. Nigdy nie zderzyłem się ze ścianą, ale sporo o niej czytałem. Czuję się dobrze, oddycham spokojnie. Nic mnie nie zatyka, ale każdy kolejny krok sprawia ból.

Uczucie jest takie, jakby ktoś rozżarzonym prętem walił mnie po udach. Na skrzyżowaniu spotykam Badyla, jest też Maciek i Konvers. Witam sie z chłopakami, i ruszam dalej.

Wiem już, że się skończyłem, że właśnie skończył się spokojny truchcik, a zaczął się maraton. I stało się to w najgorszym miejscu.

Nie cierpię biegać Maratońską, zawsze mnie niszczy ten bieg do nawrotki, po to, aby wracać tą samą drogą. Bieganie w kółku jakoś bardziej mi leży 🙂

Do nawrotki dobiegam w takim tempie, że nie muszę zwalniać w zakręcie. Z międzyczasów wyszło, że między 31, a 35 km poruszałem się z prędkością 9’35″/km I cały czas był to trucht 🙂

Zmieniło się to na 38 kilometrze, przy bufecie. Nie było mocy by biec, ból stał się nie do zniesienia. Zacząłem maszerować. To też nie było proste, inny sposób poruszania ale ból ten sam.

Dopiero po kilku krokach było lżej.

Postanowiłem iść jeszcze kawałek, bo okazało sie, że tempo jest takie jak przy moim wcześniejszym truchcie, bół ustępuje, i odpoczywam. W sumie przemaszerowałem dziarsko cały kilometr.

W tym czasie wyprzedzili mnie pacemakerzy na 4:45. Nie bardzo wiedziałem, czy uda się przejśc z powrotem do biegu, ale poszło to wyjątkowo sprawnie.

Do mety w Atlas Arenie biegłem już mniej zmaltretowany, agrafka przed zbiegiem do fosy i już kreska.

Gdy na szyi zawisł medal, dotarło, że jedna z głupszych rzeczy, jakie ostatnio zrobiłem się udała. Czas netto 04:42:38

Organizm zniósł ten bieg bez uszczerbku, żadnych otarć. Achilles, o którego się najbardziej bałem jest ok, operowane kolano trochę dokuczało, ale lód załatwił sprawę.

Najgorszy jest ból czworogłowych, choć w dwa dni po biegu daje się z nim zyć. Psycha się obroniła, w zasadzie od 30 kilometra biegłem głową, a nie nogami.

Czacha.

Powiązane Posty