Łódzki Maraton okiem żółtodzioba

Przed siódmą wychodzimy na spacer z Porterem. Nie przyjrzałem się wcześniej z okna pogodzie, więc z partyzanta dostaję w mordę zacinającą gęstą mżawą. Mruczę pod nosem coś nieparlamentarnego. Psina chyba też rozumie, że człowiek nie lubi biegać w deszczu. Prognozę można potłuc o kant…Rezygnuję z usług MPK, które jeździ dziś jakimiś szalonymi objazdami i jak to w niedzielny poranek co pół godziny, i postanawiam dokulać się samochodem na osiedle Mireckiego. Również objazdem, ale nieco krótszym. Przy wiadukcie na Drewnowskiej przejeżdżam jakiś prowizorycznie i bez sensu ustawiony zakaz wjazdu, nie mający żadnego związku z trasą maratonu. Marszobieg z osiedla wzdłuż parku traktuję jako wstępną rozgrzewkę, po drodze dalej moknąc i wciągając banana z izotonikiem na deser po śniadaniu.

Spotykamy się pod Areną i robimy rozgrzewkę z Krzyśkiem, Michałem i Olkiem, towarzyszami z nieformalnej grupy Biegiem po Piwo (bez obaw, dalej jestem w Biegam po Łodzi, jedno nie wyklucza drugiego:). W międzyczasie przestaje padać – a więc będzie idealna pogoda, lekkie chmurki, nie za ciepło, nie za zimno! Wracamy do Areny, gdzie spotykamy całą masę znajomych. Po zostawieniu rzeczy w depozycie i dodatkowej rozgrzewce w Arenie, w grupkach i podgrupkach udajemy się na start.

Długo myślałem, jak taktycznie rozegrać ten pierwszy maraton. Moja forma jest wielką niewiadomą. Trenowałem w kratkę, trzy w porywach do czterech razy w tygodniu, czasem jeszcze rzadziej. Zdarzały się tygodnie bez biegania, na wyleczenie przeziębień i drobnej kontuzji. Nie robiłem żadnego planu, starałem się jednak w miarę możliwości przeplatać wszystkie elementy. Długa zima utrudniała robienie szybkości, ale w zamian nadrabiałem braki wytrzymałościowe, robiąc w ostatnich tygodniach kilka długich wybiegań w bardzo trudnych warunkach. Nie miałem ostatnio żadnych miarodajnych startów. Z jesiennej życiówki na 10 km z przeliczników wychodzi mi potencjał na około 3h45, ale dobrze wiem, że nie jestem wytrenowany na taki wynik. Zdaję sobie sprawę, że wszystko co urwę z czwórki to moje.

Staję przy zającach na 4h00. W kieszeni mam ściągę z samodzielnie rozpisanym planem taktycznym. Pierwsze 5 km po 5:30, potem do 20 km po 5:25 i w razie bardzo dobrego samopoczucia do 30 km po 5:20. Dalej wariant mission impossible zakładałby stopniowe przyśpieszanie i gonienie 3h45, ale to jak sama nazwa wskazuje graniczy z niemożliwością. Wariant realny ale wciąż trudny to utrzymanie średniego tempa za półmetkiem poniżej 5:25 i łamanie 3h50. W razie czego powinna być wystarczająca nadróbka na wariant kryzysowy – ograniczanie strat na końcówce dla wykonania planu mimimum, czyli rozmienienia czwórki.

Strzał startera i poszły konie po betonie. Przekraczam linię startu jakieś półtorej minuty później i wciskam stoper. W gęstym tłumie nawet nie zauważam znaku 1 km. Upewniam się u zająca że pierwszy klocek już zrobiliśmy i zaczynam powolne przemieszczanie naprzód. Po tych wszystkich śnieżno-błotnych wybieganiach tempo 5:30 na asfalcie wydaje mi się spacerkiem, ale pilnuję się żeby nie biec szybciej, dopiero na 5 km odejmuję 5 sekund na kilometr. Na 6 km zgodnie z zapowiedzią czekają Ag i Porter. Podbiegam do nich, psin jest nieco wystraszony zgiełkiem i nieśmiało się ze mną wita. Potem podobno chciał za mną gonić…

Kawałek dalej przy trasie czekają rodzice. Kilometry mijają spokojnie, przy stadionie dopingujemy się nawzajem ze znajomymi kończącymi właśnie dychę, pod zbiegiem ślimakiem na Bandurskiego zagrzewa mnie do walki Czacha, który jeździ dziś rowerem i cyka fotki. Na kładce nad Mickiewicza stoi grupa dzieciaków z transparentem „Życie jest piękne”. No i jest piękne, przynajmniej do momentu skrętu w Kościuszki.

Jak w starej piosence Perfectu, po ulicy Kościuszki hula wiatr. Czasem z boku, czasem prosto w mordę, zimny i nieprzyjemny. Jest lekko pod górkę, biegnę sam, nieosłonięty, szkoda tracić sił na gonienie grupy przede mną, tempo trochę spada. Co roku wszyscy przeklinają Maratońską, ale to pewnie dlatego że jest na końcówce, gdzie już każdy cierpi. Biorąc na to poprawkę, dla mnie najgorzej było właśnie na Kościuszki.

W końcu po długich jak wieczność 2.5 km skręcamy w Północną i zaczynamy obiegać park. Wciąż mi się biegnie jakoś ciężko. Na 15 km łykam pierwszego żela i popijam wodą na bufecie. Kilometr dalej odrabiam wcześniejszą półminutową stratę w stosunku do rozpiski. Psycha rośnie, świeżość w kroku powraca.

Cześć Tadek! – uśmiecham się w myślach do Kościuszki stojącego na pomniku. Skręcamy w Rewolucji, ulica przejeżdżana codziennie rano w drodze do roboty jakoś dziwnie wygląda z perspektywy biegacza. Miejscowi amatorzy tanich win spontanicznie przyłączają się do dopingu. Pomaga, bo jest lekko pod górę.

Przed skrzyżowaniem ze Sterlinga wreszcie pierwszy, długo wyczekiwany bufet z owocami. Biorę dwie połówki banana, jedną łykam od razu, drugą zachowuję na kilka minut później. Podbiegamy na Uniwersytecką, trasa kluczy uliczkami wokół Teatru Wielkiego, po czym wypada na Sienkiewicza, gdzie jest półmetek. Jakimś cudem mam 25 sekund nadróby. Od 20 km według planu przyśpieszyłem do 5:20. Czuję się znakomicie, do tego jest z górki.

Skręcamy w lewo na Piłsudskiego, wciąż jest z górki. Przybijam piątki z wracającymi szybszymi znajomymi. Kawałek przed nawrotką pozdrawiamy się z Asią. Wystartowała niewiele szybciej ode mnie, ale dystans między nami już nieźle urósł. Jest w życiowej formie, idzie na złamanie 3h45. Od dawna przekomarzaliśmy się kto komu dokopie, jeszcze przed startem półżartem mówiłem że będę ją gonił, ale wiedziałem, że nie da się dogonić wiatru. Życzę jej połamania założonego czasu z dużym zapasem.

Na nawrotce wygodnym, szerokim łukiem obiegamy balon. Tu na Piłsudskiego chyba jest jakaś anomalia grawitacyjna – w drugą stronę też mi się wydaje, że jest cały czas z górki. Teraz z kolei pozdrawiamy się z tymi, co biegną za mną. Lecą baloniki na 4h00. Tomek i Piotrek cały czas się ich trzymają, Krzysiek mignął mi kawałek przed nimi. Aż do wiaduktu na Mickiewicza bez wysiłku trzymam się czasów z rozpiski.

Na podbiegu tempo mi jednak spada, a potem jakoś tak trudno jest znowu przyśpieszyć. Nogi zaczynają coraz bardziej ciążyć. Jeśli nawet miałem dotąd jakieś teoretyczne szanse na gonienie 3h45, teraz je ostatecznie tracę. Wymagałoby to stopniowego przyśpieszania do 5:15, 5:10... Mission impossible is indeed impossible. Trzeba walczyć o utrzymanie tempa. Odkąd straciłem ponad minutę do rozpiski, przestałem na nią patrzeć. Staram się tylko sprawdzać tempo co kilometr.

Trochę pomaga doping licznych grup kibiców. Jeszcze bardziej pomaga osobiste wsparcie Sobka, Maćka i Ineski pod Areną, a poźniej Jacka, który też biegł dziś na dychę, a teraz podbiega ze mną dobre sto metrów i zagrzewa do walki. Jakieś 3 km dalej znowu czeka Ag. Jacek do niej zadzwoni – Niedługo będzie Kamil, nie wygląda najlepiej, ale nie mów mu tego!

Na Krakowskiej łykam drugiego żela. Doganiam Olka, który leciał z Michałem na mocny czas, ale niestety złapał kontuzję kolana. Potem się zrównuję z jakimiś dwoma zawodnikami. Łapię rytm, dobrze mi się biegnie ich tempem. Na jaki czas lecicie? – zagaduję. Trzy-pięć-zero – odpowiada ten bliżej mnie – ale ciężko będzie! Taaak, pewnie nie damy rady – wtrąca ten drugi. Na pewno nie, bardzo trudno będzie – potwierdza pierwszy. Dłużej tego nie wytrzymam. Mimo zmęczenia przyśpieszam i zostawiam demotywatorów z tyłu.

Siewna, Wieczność, Srebrzyńska, Aleja Unii. 32, 33 km. Moje ulice, moje okolice. Tak daleko jeszcze w życiu nie biegłem. Prowizorycznie wyliczyłem, że na 3h50 wystarczy utrzymać do końca 5:30. Łatwo powiedzieć, na początku takie tempo było spacerkiem, a teraz przy nim się czuję, jakbym biegł po grząskim śniegu.

Od dłuższego czasu biegniemy w dwójkę z nieznajomym o imieniu Sylwek. Mało rozmawiamy, żeby nie tracić sił. Trzymamy dobre tempo, 33 klocek wychodzi nam nawet w 5:00, nie mogę uwierzyć, że mam jeszcze tyle pary. Bębny dają czadu na wiadukcie. Sylwek mi ucieka na kilka, potem kilkanaście metrów. Zaczyna się okryta złą sławą Maratońska.

Jedynym plusem tej ulicy są stojący dość gęsto kibice. Dogania mnie rowerem Czacha. Bardzo mi pomaga jego doping. Tempo na kilometr przestałem liczyć, zresztą nie na każdym km zauważam oznaczenia. Mijamy się z wracającymi zawodnikami. Wielu z nich utyka albo przechodzi do marszu. Pozdrawiam Badyla, który najwyraźniej złapał kontuzję i mocno kuleje na jedną nogę, ale wciąż biegnie. Niedługo potem widzę Asię, która z uśmiechem na ustach leci jak na skrzydłach. To jest jej dzień. Na mecie zrobi niewiarygodne 3h40.

Kondycyjnie jest ze mną nieźle, tylko w nogach bolą wszystkie mięśnie, do tego od jakiegoś czasu łapią mnie skurcze w lewym udzie, z tyłu nad kolanem. Czasem utykam, potem znowu udaje mi się rozruszać, cały czas biegnę. Bardzo wąska nawrotka prawie zmusza do zatrzymania się i zupełnie wybija z rytmu. Nogi bolą coraz bardziej, szybkość mi spada, ale i tak wciąż wyprzedzam wielu biegaczy, którzy zaliczyli spotkanie ze ścianą. W duchu chwalę się za spokojny początek biegu – jakbym zaczął mocniej, najpewniej podzieliłbym ich los.

Później zobaczę w oficjalnych międzyczasach, że ten odcinek za nawrotką, mniej więcej po 36 km, to jedyne miejsce gdzie średnie tempo miałem gorsze niż 6:00. Próbuję policzyć, ile muszę polecieć na połamanie 3h50, ale niewiele z tego wychodzi, bo już straciłem rachubę czasu i odległości. Nie ma co deliberować, trzeba napierać, jak powiedział mi przed biegiem Kondor. Jak jeszcze trochę przycisnę, to powinno się udać. „Nie czas wątpić gdy się wali, silniejsza ma być wiara, a przeciwności z bara rozwalać jak taran!” – śpiewam sobie w głowie „Hymn” Luxtorpedy.

Pomaga. Jeszcze bardziej pomaga niespodziewany widok znaczka 38 km. Podświadomie byłem przekonany, że do mety jest sporo dalej. Rzut oka na stoper i szybkie przeliczenie. Średnio wychodzi jakieś 5:25 – łatwo nie będzie, trzeba depnąć. Zapominam o bólu i zaczynam gonić uciekający czas.

Koło stadionu wśród wyprzedzanych zawodników dostrzegam koszulkę „Pacemaker 3:45”. O w mordę, zając im zdechł! Na ostatnim bufecie przy Fali łykam pierwszego od startu izotonika – do tej pory na każdym punkcie piłem tylko wodę, uznając że żele i banany wystarczą. Przybijam piątki z kibicującymi dzieciakami i jeszcze bardziej przyśpieszam.

Konstantynowska. Już z daleka widzę czerwoną, dmuchaną bramę z napisem „40 km”. Tuż przed nią doganiam Szymona, który jeszcze niedawno miał nade mną ogromną przewagę. Powoli truchta razem z drugim zawodnikiem, obaj muszą mieć niezły kryzys. Jeszcze próbuję ich poderwać do walki i wypadam na Krzemieniecką. Czterdziesty kilos wyszedł w 5:00. Ale nadróba, teraz już musi się udać!

Wyprzedzam całe grupki. Według tabeli wyników, od ostatniego pomiaru koło Fali, czyli na odcinku 3.4 km, przesunąłem się w górę o 30 miejsc. Ciągle jest ból, jest zmęczenie, ale jest i coraz bliższa meta. Na pokręconej dobiegówce do Areny łykam kolejnych kilku współzawodników. Głośna muzyka, skok w ciemność, widać tylko świecący na czerwono zegar nad metą. Właśnie mija na nim 3h50, ale to nieważne, to czas brutto. Na czerwonym dywanie jeszcze kogoś wyprzedzam i sprintem wpadam na kreskę. Muszę podświetlić tarczę zegarka, żeby zobaczyć swój wynik – 3:48:28. Odbieram medal i wreszcie mogę iść umierać.

* * * * *

Kiedy dwie godziny później wracam do samochodu przez park, idący z przeciwka ludzie jakoś dziwnie na mnie patrzą. Nie wiem, czy dlatego że ledwo idę, kulejąc na obie nogi, czy z powodu mojej rozjarzonej od ucha do ucha gęby. A może przez jedno i drugie, bo to trochę nietypowe zestawienie.

* * * * *

Podsumowując, jestem z siebie zadowolony. Wiem, że mam potencjał na lepsze wyniki, jakbym mocniej potrenował. Ale ze swoich aktualnych możliwości wyciągnąłem co się dało i jeszcze trochę. A co tam, pochwalę się co nieco… Przede wszystkim doskonale rozegrałem ten bieg taktycznie. Wyskoczenie od początku tempem na 3h45 najprawdopodobniej skończyłoby się zgonem koło 30 km. Z kolei jakbym dłużej biegł z zającami na 4h00, zabrakłoby czasu na gonienie wyniku i wyszedłby czas poniżej możliwości. Pobiegłem więc po swojemu i trzymałem się zrobionej na czuja rozpiski. Po ostrożnym starcie stopniowo zwiększałem tempo, a kontrolowany kryzys nie przeszkodził mi w zrobieniu drugiej połówki o minutę szybciej od pierwszej. Niedoczas na połówce był właśnie moim głównym taktycznym założeniem. Nie było żadnej ściany ani innych dramatów. Na ostatnich kilometrach dałem z siebie maksa, tam już bardziej od zmęczonych nóg biegła głowa, która wyciągnęła ostatnie 1.195 km tempem 4:45. Z całą logistyką żywieniową też idealnie trafiłem, zarówno przed startem jak i w czasie biegu. Zaryzykowałem z niesprawdzonymi wcześniej żelami, które mi bardzo pomogły (dzięki Jarek za poradę!). Nie ma co mówić o nierealnych mrzonkach o 3h45 – planem minimum było 4h00, a 3h50 wydawał mi się najlepszym czasem w granicach możliwości. Udało mi się urwać z niego półtorej minuty.

Dobra, dosyć tego lansu, bo wpadnę w za duże samozadowolenie. Może to wszystko był zwykły fart żółtodzioba?

Powiązane Posty