Na X Półmaraton Warszawski pojechałem na kacu i z kontuzją stopy.
Oprócz starego, dobrego kumpla o imieniu Ibuprom mam jeszcze jeden świetny środek znieczulający: kitki. Kitki biegnących dziewczyn. Strasznie lubię, jak majtają się w rytm kroków. Hipnotyzuje mnie to. Wpatruję się w nie bardziej niż w Endomondo. Gapiłem się więc kilometr po kilometrze, ale potem kac i stopa dały o sobie znać, aż stało mi już nawet trochę wszystko jedno, czy majtają się kitki, czy pióropusze Spartan. Ale na mecie okazało się, że trochę poprawiłem życiówkę… Niedużo, ale zawsze.
Na V Półmaraton im. Kusocińskiego pojechałem na kacu i z kontuzją stopy będącą pokłosiem poprzedniej kontuzji stopy.
Ból ulokował się w innym miejscu, zaostrzył i dawał do zrozumienia, że to nie jest jego ostatnie słowo. Wprawdzie druh Ibuprom stał na posterunku, ale drugiego motywatora zbrakło, bo był taki skwar, że organizator słusznie i litościwie zadbał o kurtyny wodne, kitki bardziej przypominały więc namoczone pędzelki i już się tak nie majtały. Takie kurtyny mają rzecz jasna swoje dobre strony, ale są to raczej strony przednie kitek, co komplikuje logistykę wpatrywania się. Wreszcie kac, stopa, upał oraz ambrozja nawozów z okolicznych pól dały o sobie znać i znów było mi już trochę wszystko jedno, co i komu się majta. Jakimś cudem kolejny raz poprawiłem życiówkę. Mogło się okazać, że życiówkę przez duże Ż, bo na dworcu PKP w Błoniach napotkałem… hm, kibiców jakiejś drużyny. Uratowała mnie dziewczyna z kitką (suchą), która przysiadła się do mnie i złagodziła obyczaje miejscowej młodzieży. Tej życiowej szansy nie mogłem zmarnować.
Na VI Półmaraton Szakala pojechałem na rowerze.
I już na początku uświadomiłem sobie, że zadanie nie będzie łatwe: kitki startują prawie pół godziny wcześniej, trzeba je więc najpierw dogonić. A rower już przypięty, rękawiczki zdjęte, kask w depozycie… Owszem, był jeden kolega z kitką, może nawet dwóch, ale z całym do nich szacunkiem jestem dość kitkowybredny. Niedobrze – pomyślałem – muszę się postarać o własnych nogach. Na szczęście ja już trochę znam ten las. Ten obrzydliwie piękny o tej porze roku las, w którym bieg jest czynnością wtórną względem wchłaniania zmysłami zapachów i kolorów. Pierwsze kilometry były jak sen, spokojny, przerywany syntetycznymi komunikatami głoszonymi przez Endo. Ale gdy już się człowiek w uroki jesieni na dobre zapadnie, po jakichś dziesięciu kilometrach błogostanu pojawiają się górki i dołki sprawiające, że uroda lasu schodzi na plan dalszy, a drzewa stają się bardziej czerwone. Dziwnym trafem wyszedłem z parowów obronną stopą, co obudziło we mnie żądzę szybkości. Zerknąłem na tempo średnie. Trzymało się okolic 5:00 na kilometr i wyglądało, że rzuca mi wyzwanie. Bo jeśli dowiozę to tempo do końca to… nie, niemożliwe. Dzielnie ugniatałem jednak tygiel liści pod stopami, wessałem żel energetyczny, popiłem; potem żałosnym gestem faceta, który za cztery kółka ma tylko dwa rowery, udałem, że wrzucam piąty bieg. Że niby ogień i dym. Że gazu dodaję. Ale rzeczywiście przyspieszyłem. Proszę, są i kitki. Od razu łapię wiatr w żagle i płynę wśród tej późnorocznej rdzy, szelestów i kitek. Szuram lekko, za lekko, uśmiecham się do siebie, aż do końca. Pobiegłbym dalej, ale wpadam między ludzi i zderzam się z rzeczywistością. A rzeczywistość śmieje się do mnie ekranem Endomondo, pokazując czas niemal minutę lepszy niż najlepszy.
Wciąż nie mogąc się nadziwić, zacząłem się przebierać. Ech, znów gdzieś cisnąłem rękawiczki rowerowe. Tylko gdzie? Zaczynam krążyć po okolicy… O, tu są. Spokojnie przeleżały dwie godziny na ławce, kawałek od miejsca, gdzie przypiąłem rower. Szkopuł w tym, że szukając ich, posiałem telefon. Ale on też dzielnie czekał, aż się po niego wróciłem.
I tak sobie myślę, po tym biegu i odnalezionych zgubach, na które skrycie nie liczyłem, że człowiek człowiekowi częściej powinien być szakalem. Nie tylko od biegowego święta.
P.S. Zapiszę się chyba na Maraton Trzeźwości… 😉