Kategoria „Żelazko”

Szybko wyjaśniam, że pierwotny tytuł relacji brzmiał: Triathlon w górach?. Tak, na Węgrzech… Jednak po niecierpliwym przeglądaniu pierwszych  wyników w internecie, google przetłumaczyły kategorię Ironman , (w której z resztą nie startowałem) na właśnie kategorię Żelazko wzbudzając we mnie i nie tylko, ogólną radość.   Moja kategoria to klasyczna połówka, chyba mój ulubiony dystans mimo wszystko.

 Balatonfured brzmiało dobrze. Najpierw było szukanie miejsca na urlop, a potem dopasowanie startu. To już taka tradycja – chyba nie tylko moja… Byliśmy na Węgrzech parę razy ale nigdy nie spędzaliśmy tam normalnego urlopu, no i kraj płaski jak stół pomyślałem na wstępie. Było to oczywiście bardzo złudne wyobrażenie o tym urokliwym kraju z tysiącami lub milionami w portfelu. Tysiąc forint to jakieś 14 zł z kawałkiem . Nijak nie dzieli się na normalne części. Nawet w bankomacie jest podpowiedź 25 000 forint. Matematykę zostawiam do przeliczeń we własnym zakresie. No i język nieco abstrakcyjny – nie do zrozumienia. Angielski jest już na szczęście w miarę dostępny wśród młodego pokolenia; ze starszym nawet na migi jest trudno. Kraj przywitał nas upałami po trzydzieści kilka stopni, podobnie było również w Polsce.

Pierwsze rozbieganie po przyjeździe i w tym upale jestem przerażony co będzie w dniu zawodów, skoro po pół godzinie biegu wypiłem bidon izo i nie czułem się komfortowo, delikatnie mówiąc. Podobnie przejażdżka rowerowa – dwie godziny i skończyło się picie. Przejażdżkę starałem się odbyć po trasie rowerowej ale nazwy miejscowości nie do zapamiętania spowodowały, że po kilkunastu kilometrach straciłem orientację i wróciłem w kierunku Balatonfured, bo to jakoś łatwiej utkwiło w pamięci. Jednak zdziwiłem się nieco nachyleniem  trasy. Powiem więcej, przeraziłem się widząc po drodze znaki z nachyleniem 10%. Nie będzie łatwo myślę sobie ale trzeba być twardym, może zawody rozegrane będą na innej trasie, a ja pomyliłem nazwy miejscowości. Warunki bardzo trudne. Ale dobrze, że była okazja sprawdzić reakcję organizmu.

Dzień przed zawodami odbieramy (z kibicami) pakiet na nadbrzeżnym deptaku. Expo z butami i odzieżą Saucony i  Brooksa plus kaski Rudy, siodełka Adamo, sprzęt do fitnesu i lemondki. Tutaj wszystko idzie bez niespodzianek. No może z jednym wyjątkiem. Nie mogłem zrozumieć czemu muszę dopłać jeszcze w biurze zawodów 3000 Ft (ok 45 zł) i usilnie proszę o wyjaśnienia skoro juz płaciłem wpisowe i to nie mało, ponieważ złapałem się na ostatni termin (125 Euro). Z łamanej angielszczyzny wyszło, że to opłata na węgierski związek triathlonu, z którym chyba jednak niewiele mam wspólnego, ale nie chciałem robić zamieszania. Opłata powinna być ujęta we wpisowym i tyle. Kiedyś to już przerabiałem w Górznie i w Rawie. W pakiecie klasyka czyli numer (na odwrocie numeru startowego telefon do karetki i serwisu rowerowego – z tego telefonu na trasie zawodnicy korzystali dosyć często i rzeczywiście bus z serwisem dojeżdżał do zawodnika), czepek, chip, worek na mokre rzeczy po pływaniu i już. Koszulka firmy Saucony czekała na mecie łącznie z medalem. Odprawa o 17.30 dla obcokrajowców po angielsku wyjaśniła większość pytań.

Start w sobotę. Poprzedniego dnia postanawiam jeszcze sprawdzić pływanie w piance i dochodzę do wniosku, że będzie mi za ciepło. Woda w Balatonie ma około 23 stopnie plus pianka to po prostu gorąco. Decyduję, że płynę bez pianki. Dodam, że jest to pierwszy raz na zawodach bez pianki  i w dodatku na dystansie 1,9 km. Ale chcę spróbować i nie chcę się zagotować i odwodnić przed pozostałymi konkurencjami. Żeby pianka mnie nie kusiła, nie zabieram jej do strefy zmian. Jak się okazuje większość czyli jakieś 60-70% startuje w piankach. Ale  jestem rozdarty. Co robić? Trudno, musi być dobrze. Powiedzmy, że było. Bojki prawie niewidoczne, płynę za tłumem.  Nie widzę przez pierwsze 500-600 m żadnej bojki. Z wody wyszedłem daleko za połową stawki, ale za mną płynęli jeszcze Ironi czyli Żelazka, co dawało złudny komfort psychiczny, że nie jest tak źle.  

Szybkie przebranie w rzeczy na rower i pedałujemy. Rany, między nami jeżdżą normalnie samochody. Co prawda organizatorzy stoją w newralgicznych miejscach, ale na skrzyżowaniach przeciskamy się pomiędzy zwalniającymi na nasz widok lub stojącymi samochodami. Na szczęście węgierscy kierowcy nie są tak nerwowi jak polscy i wszystko idzie jak z płatka. Nawet jak z przeciwka jedzie TIR. Więcej problemu sprawiają piesi na pasach nie specjalnie przejmujący się widokiem zawodników. Z nimi miałem sytuację z typu o mały włos.

 

Pamiętam, że na odprawie mówili, że pierwsze 10 km będzie trudne, bo pod górę. Trudne? Bardzo trudne! Po dojeździe około 3 km do pętli rowerowej (43km jedna) przywitał nas podjazd  6 km non stop, z tego końcówka to nachylenie 10%. Jedyne wyjście to duża kadencja i najlżejsze przełożenie i napierać. Chyba większość zawodników pochodziła z nizin, bo na tych podjazdach zaskoczeni byli w zasadzie wszyscy. Ku mojemu zdziwieniu wyprzedzam!. Podczas drugiego kółka dojechało do nas dwóch kolarzy nie biorących udziału w zawodach tylko jadących na swój trening. Popatrzyli na całe to nasze towarzystwo i bez specjalnej zmiany przełożeń odjechali od nas jakbyśmy stali w miejscu. Cóż, kiedyś też będę kolarzem… Na trasie rowerowej organizatorzy umieścili dwa punkty odżywcze i naprawdę niczego na nich nie brakowało. Była woda, izotoniki, żelki, batony. Na marginesie niepotrzebnie straciłem sporo czasu zatrzymując się i nalewając wodę do swojego bidonu z bidonu organizatorów. Inni rzucali swój bidon przy punkcie odżywczym i brali pierwszy z brzegu. Potem stosowałem też już tą technikę. Podjazdy niczym w wyścigu górskim i upał  zrobiły swoje. Pod koniec każdego okrążenia nagroda w postaci widoku na Balaton.

Na T2 wpadam po ponad 3.15 co jest masakrą – nie takie miałem założenia przed startem. Nie da się jednak nadrobić zjazdami z górki nawet po 60 km/h podjazdów w tempie żółwia czyli 12-15 km/h. Na całej trasie bardo precyzyjnie przestrzegałem  tematu odżywiania i picia (3,5 bidony czyli ok 2,5 litra picia plus 4 żelki na każdą godzinę roweru). Żeby nie zrobić błędu- myślałem cały czas i nie zrobiłem. Na biegu było już tylko dobrze. 6 kółek po 3,5 km w czasie 1,52h czyli mój najszybszy półmaraton w startach tri, pomimo upału. Tutaj znowu piłem od samego początku z regularnością szwajcarskiego zegarka. W sumie 2 litry izotonika plus 3 żelki.

 

Jako ciekawostkę podam, że na punktach odżywczych podczas biegu – też dwóch, było również piwo bezalkoholowe (takie samo czekało na mecie w normalnych kuflach), pomidory, pełen zestaw żelków, batonów oraz magnez i shoty energetyczne. Jak w czterogwiazdkowym hotelu. Zawody można było ukończyć bez żadnego swojego żelka czy napoju. Pod koniec każdego z okrążeń biegowych na specjalnej tablicy wyświetlał się czas i ilość przebiegniętych okrążeń (Ironi mieli ich 12 do pokonania i można się było pomylić)

Podsumowując. Zawody z bardzo dobrą organizacją, jednak z powodu trasy rowerowej i panujących upałów zaliczyłbym je do bardzo wymagających. Jeden błąd żywieniowy i w zasadzie po frajdzie z ukończenia triathlonu. Ukończenie Irona na takiej trasie rowerowej to dla mnie mistrzostwo świata. Sam bieg dla Ironów rozgrywany w godzinach od ok 16.00 do 24.00 do zniesienia. Ciekawostką było  rozegranie kategorii 1.9 km pływania 180 km na rowerze i 10,5 km biegu. W tej kategorii startowało kilkadziesiąt osób. W zawodach wzięło udział kilku Polaków, a jest to naprawdę nie daleko od Polski. W sumie ukończyło zawody około 400 zawodników na dystansie 1/2. IM i dystans specjalny ukończyło około 200 osób. Polecam te zawody zdecydowanie. Mój czas to 6.00.30.                 Gdyby nie zakładanie koszulki z orłem na piersi 500 m przed metą, na co straciłem ponad 30 sekund i niepotrzebne zamieszanie z bidonem, byłoby pięć godzin z kawałkiem. Ale polska koszulka i polska czapka na mecie bezcenna.

 

Krzysztof Józefowicz

trucht.com 

Powiązane Posty