Dostać się na Karkonoszmana nie jest sprawą prostą. W tym roku wystartowało jedynie 75 zawodników, z czego ukończyło 72. Prawo do startu uzyskałem za pomocą losowania jeszcze w tamtym roku. Niestety ze względów zdrowotnych nie mogłem wówczas wystartować, lecz dzięki uprzejmości organizatorów przepisano moje zgłoszenie na ten rok.
Karkonoszman to triathlon w nieco innym wydaniu niż klasyczna wersja tego sportu. Start i meta znajdują się w dwóch różnych miejscach i są od siebie oddalone o kilkadziesiąt kilometrów, co generuje pewne problemy logistyczne. Organizator wprowadził obowiązkowy support czyli zajęcie dla tych co się nudzą nie startując, czyli naszych kibiców.
Co robi zawodnik podczas triathlonu – napiera cytując Kamila – łódzkiego klasyka biegów ultra. A co robi support? Najpierw ma obowiązkową odprawę – zaraz po odprawie zawodników w jednej z sal zamku Czocha w Leśnej, gdzie też jest etap pływacki. W pierwszej strefie T1 pomaga zawodnikowi w przebraniu się, a w zasadzie to pomaga zaraz od wyjścia z wody podając buty na dobieg, ponieważ strefa T1 znajduje się kilkadziesiąt metrów powyżej jeziora, na dziedzińcu zamku i dodatkowo biegnie się po ostrych kamieniach. W strefie pomaga też w przebraniu się i zbiera wszystko co zostało z zawodnika po pływaniu; czyli pianka, okularki, czepek itd. Jeszcze tylko ‘wypchnięcie’ zawodnika z boksu na rowerze pod stromą górkę w kierunku bramy zamku (prawie jak w tour de France po zmianie koła) i już mamy etap kolarski.
Teraz dla supportu nieco topografii czyli mapa od organizatora w rękę i szybko do samochodu. Pierwsze kilometry wyznaczone okrężną trasą, żeby nie przeszkadzać uczestnikom w początkowej fazie wyścigu, gdzie jest najciaśniej na trasie. Z zawodnikiem spotyka się dopiero około 20 kilometra. Na 30 i 60 kilometrze support może nakarmić i nawodnić zawodnika w wyznaczonym do tego miejscu. Czynił to dosyć skutecznie, brakowało tylko sztućców i serwetek. Zanim cokolwiek zjadłem miałem napełnione bidony i wymienioną kurtkę ponieważ zaczęło się robić ciepło. Z suportem spotykam się jeszcze chyba ze 3 razy, ale tylko na zasadzie kibicowania. Umawiamy się na 60 km, że kolejne spotkanie już będzie w T2 w Karpaczu.
Co można powiedzieć o trasie rowerowej? Pierwsze 30 kilometrów do Szklarskiej Poręby z największą różnicą poziomów w całym wyścigu, jednak odległość powoduje, że nie czuję jakiegoś dyskomfortu, chociaż praktycznie cały czas się wspinamy. Przed Szklarską pojawiają się pierwsze zjazdy. Odpuszczenie hamulców to 60 km/h w ułamku chwili. Nie odważam się na szybszą jazdę, chociaż część zawodników napiera znacznie szybciej. Są też wywrotki-szlify. Nie wygląda to najciekawiej. Na tym etapie support musi bardzo uważać żeby nie zostać rozjechanym przez zawodników – okazuje się, że 70 km/h nie wystarcza, żeby odjechać samochodem na zjazdach na bezpieczną odległość.
No i mamy pierwszy z trzech podjazdów. Prawdziwe górskie serpentyny – dobrze, że w ostatnim tygodniu zmieniłem kasetę na górską i dużo wcześniej trenowałem siłę kolarską. Inaczej nie wiem co by było. Każdy podjazd po kilka kilometrów, ostatni niekończący się w samym Karpaczu, z którego wjeżdża się bezpośrednio do T2. 86 km zajęło mi ok. 3,45 h (w normalnym triathlonie wynik nie za ciekawy). Podjazdy momentami z prędkością 12 km/h. O ironio podjazdy na których wyprzedzam po kilka osób dodają mi dodatkowej energii (te same osoby wyprzedzają mnie na zjazdach). Ale generalnie w bardzo dobrej kondycji melduję się w T2.
Tutaj biegowy suport czyli Miłosz już czeka w pełnym oprzyrządowaniu, żeby nie powiedzieć, że prawie buksuje w miejscu. Szybka zmiana butów, plecak na plecy i napieramy dalej. Jak powiedzieć Miłoszowi, żeby zwolnił do mojego tempa? Chłop ma za tydzień maraton gór Stołowych; jest w szczytowej formie i 21 km w moim tempie to nie jego bajka. Miłek co chwila mnie motywuje do podbiegania. Staram się Go nie zawodzić, chociaż nie spodziewałem się, że podejścia będą tak długie i strome. Są fragmenty trasy liczące po kilka kilometrów gdzie nie ma mowy o biegnięciu.
Na ok. 12 km mam delikatną ściankę. Jednak nauczony doświadczeniem, zjadam poza limitem dwa żelki, dużo piję i po 20 minutach wracam do gry. No tak, Miłosz w tym momencie zaczął supportować dwie dziewczyny. W sumie to mu się nie dziwię. Ale mobilizuje mnie to do dogonienia ich. Od tego momentu biegniemy razem wspierając się dobrym słowem, piciem, żelkami i dowcipem (między innymi polecam ostatni hit Miłka o jamniku i Andrzeju). Okazuje się, że pogoda w postaci gradu, deszczu i zimna (temperatura spada do 10 st C) wymusza również wspieranie się okryciami wierzchnimi. Kilometr przed metą, czyli u samego podnóża Śnieżki (zostało pewnie 20-30min zabawy) organizatorzy przerywają zawody właśnie z powodu pogody. Czyli dla nas meta po 7,5 godzinach.
W schronisku z wyziębienia (jest lato) nie mogę podnieść łyżki żeby zjeść zupę. Po chwili jednak do organizmu wraca ciepło. Zakładamy na siebie co mamy i co ma zbędnego nasz suport, wyglądamy przy tym jak przebierańcy, ale niestety jesteśmy mokrzy, a samochód z suchymi ciuchami jest na dole. Kolejka rusza w dół po godzinie; jest super.
Bardzo udana impreza. Support miał co robić cały dzień i też im się podobało (podobno). Generalnie wszyscy mieli zajęcie.
Ps. Pisząc ten tekst przeczytałem relację z Hardej Suki i czuję się jak w domowym przedszkolu triathlonowym. Może kiedyś… Najpierw chyba jednak tatrytour.eu z limitem 8 h na rowerze, żeby oswoić nieco Tatry.