IV Bieg Fabrykanta

Zgodnie z kilkuletnią już tradycją, łódzcy biegacze sezon wakacyjny zakończyli popołudniową porą, w ostatnią sierpniową sobotę, prezentując swoje opalone ciała i rozjaśnione słońcem czupryny na 10km Biegu Fabrykanta. Nie będę ukrywać, że jest to mój ulubiony łódzki bieg a to ze względu na atmosferę miejsc, przez które poprowadzona jest jego trasa, jak również miejsce startu i mety. Bieg jak już nieraz pisałam pięknie z każdą edycją ewoluuje. W tym roku nowością było zorganizowanie biura w kuluarach zrewitalizowanej w ubiegłym roku Fabryki Grohmana i możliwość skorzystania z jaśniepańskich toalet. W pierwszej edycji biegu podziwialiśmy ruiny tego obiektu, w drugiej i trzeciej obserwowaliśmy proces budowy, a teraz mogliśmy, jako pełnoprawni użytkownicy schronić się w nim przed deszczem i wygodnie, w fotelu, przeczekać oberwanie chmury. Na terenach Grohmanowskiego imperium pojawiłam się już dwie godziny przed startem, bo pogoda była piękna i po krótkiej drzemce po parkrunie właściwie nie miałam nic innego do roboty. I fajnie, spotkałam dużo znajomych, także ta godzina i 40 min do planowanej rozgrzewki minęła nie wiadomo, kiedy. O 16.40 kątem oka spojrzałam na kolor zachodniego nieba, ktoś również w tym czasie telefonicznie konsultował się z mieszkańcami Retkini, że tam już nie pada i korzystając znowu z tzw. doświadczenia życiowego udałam się zamiast na rozgrzewkę, na wspomniany wyżej fotel, by przeczekać 15 minutową pompę, która zgodnie z oczekiwaniami nastąpiła. Na start dotarłam sucha i odróżnieniu od przemoczonej do suchej nitki większości, zamiast trzęsąc się z zimna wyczekiwać strzału startera, zaczęłam rozglądać się po wschodniej stronie nieba za tęczą, która również zgodnie z tzw. doświadczeniem życiowym powinna się nieuchronnie pojawić w całej okazałości i tak też się stało. Nie wiem jak wy, ale ja startowałam spod tęczy. Sam bieg z powodu ochłodzenia po deszczu był bardzo łatwy i szybki. Nie tylko dla mnie, również dla pierwszej trójki, która zdublowała mnie przed metą. Trasa, moja ulubiona, znam tu każdy kamień i nawet w swojej poprzedniej bajce o fabrykancie, udało mi się przewidzieć wielką kałużę na Fabrycznej z powodu wiadomości, jaką usłyszałam od znajomych przed biegiem zrobiła się strasznie ciasna. Nie w sensie ciasności chodnika, ściany kamienic, gałęzie drzew, ruiny bocznicy na Magazynowej po prostu waliły mi się na głowę. Pierwsze kółko pobiegłam jak było w planach ze znajomymi, drugie przyśpieszając trochę musiałam już przebiec w samotności, gdyby było trzecie i czwarte też bym je pobiegła, bo na metę trafiłam, przed planowanym przez siebie czasem i w dodatku zupełnie niezmęczona. Moja głowa i nogi, które ten cały bieg biegły osobno, gotowe były biec dalej, by wybiegać tą ogromną, niesprawiedliwą, niesprawiedliwość losu, o której się przed biegiem dowiedziałam. Na mecie zostałam do samego końca dekoracji, warto było zobaczyć po zachodzie słońca iluminacje na budynku fabryki i jeszcze ciekawsze, wielobarwne, na budynku hydroforni, w której zorganizowane było biuro w poprzednich edycjach. Warto było posłuchać opowieści wolontariuszy, którzy zabezpieczając trasę zostali kompletnie przemoczeni przed biegiem. Popatrzeć na cały ogrom miasteczka biegowego, jaki przygotowali organizatorzy, by zapewnić nam bezkolejkowy odbiór pakietów i bezpieczną strefę odbioru wąsa i banana, w towarzystwie niewielu biegaczy, którzy dotrwali do końca by oklaskiwać kolegów na pudle. Nie chciało mi się tego dnia w ogóle wracać do domu, gdyby był stragan z gorącą zalewajką i ktoś by pozamykał bramy wjazdowe, na terenie strefy, wyznaczył 1km kółeczko, mogłabym tam biegać ze 12 godzin do samego rana z tej złości, że przecież tak być, po ludzku – po prostu, nie powinno.

Powiązane Posty