I po maratonie

Maratoński weekend rozpoczął się w piątkowe popołudnie od smsa – nadano nr…zapraszamy do biura zawodów. Dam sobie głowę odciąć, że wszystkie osoby które dostały tą samą wiadomość, od tej chwili myślały już tylko o zbliżającym się biegu i o tym by jak najszybciej odebrać pakiecik. W Arenie pojawiłam się już po dwóch godzinach. Przed wejściem do hali jeden z ochroniarzy zapytał sie mnie, czy mam bilet na tą imprezę. Grzecznie odpowiedziałam, że bilet mam już opłacony i właśnie udaje się po jego odbiór. Na co ten Pan, bardzo uprzejmie wskazał mi drogowskaz z napisem Strefa Biletów i poinformował, że z pewnością mój bilet tam na mnie czeka. Wymiana tych uprzejmości wprawiła mnie w doskonały nastrój. Stojący przy wejściu i uśmiechający się , już z pożądanym workiem, Kuba Strzelecki uspokoił mnie , że trafiłam jednak na właściwą imprezę. Na hali było pustawo, ale prawie wszystkie twarze znajome. Odbiór pakietu, bez kolejki, szybko i sympatycznie. Potem pierwszy zgrzyt – stoisko Biegu Ulicą Piotrkowską i prezentowana tam koszulka biegu. Projekt ten jest już prezentowany na stronie internetowej biegu, ale w tak marnej rozdzielczości, że niewiele poza kolorystyką można było na nim dostrzec. Cóż, koszulka promuje sponsora biegu, barwy jednego łódzkiego klubu sportowego oraz o zgrozo, parkowanie samochodów na głównym deptaku. Projekt ten to kompromitacja dla miasta. Ciężkie miliony  wydane na rewitalizację deptaka, dwa lata utrudnień dla mieszkańców projektant koszulki miał w głębokim poważaniu – na pierwszym planie nowego oblicza ul. Piotrkowskiej zaparkował sobie dwa samochody (koszt 2x500zł przy obecnej taryfie). Sorry, brakuje tam tylko psiej kupy. Ja tej koszulki, w tym wdaniu, na pewno nie założę. I myślę, że nikt myślący też jej nie założy. W tym momencie cholernie zła na siebie, że sama pakuję się do świata goniących tylko za życiówką półgłupków, spotkałam kolegów z RysioTeamu, którzy na ustawionych w hali bieżniach PZU, za chwilę, w celach charytatywnych, będą biegać dystans parkrunu. Po krótkiej namowie ja , Marcin Skupiński i Andrzej Lesiak wykręciliśmy 150 zł. Wróciła mi wiara, ogromna wiara. W sobotę na parkrunie wspólna przebieżka z Karoliną Jarzyńską – chyba trudno o lepszą wróżbę na niedzielny maraton.
Planowany miałam czas 5.15 ( pół godziny poniżej życiówki ) więc ambitnie zaczęłam z balonikiem na 5.00. Oczywiście za szybko, ale był plan B 2.30 – połówka, 5.30 – całość. Pierwsza dycha 1.05 – dużo za szybko, więc jednak plan B. Nie pierwszy i nie ostatni to maraton w moim życiu, więc co tam 5.15 poczeka sobie do następnego razu, a ja mogę sobie bez stresu w to 5.30 maraton ukończyć i cieszyć się z udziału w tym święcie biegania. To opisuję wrażenia. Początek rewelacja, pierwszy ból ul. Rewolucji – szwędające się po chodnikach wraki ludzkie i smród z bram – niemiło. Teatr Wielki – łódzka scena baletowa i operowa , a w uszach orkiestra dęta. Aleja Palki, po obu stronach stojący jeden wielki korek. Łykam powietrze, świeżo wypuszczone z rury wielkiego Tira – pierwszy raz przechodzę w marsz. Łagiewniki, podobnież dawały w kość. Dla mnie pierwszy prawdziwy punkt kibicowania, kolorowa Anilana, piękne konie Straży Miejskiej a z tyłu ludzie piją kawę – piknik. Prawdę mówiąc chciałam się zatrzymać na tę kawusię, bo do tej pory, jadę na samej wodzie i kawałku banana. Po tej Anilanie tak jakoś z górki się zrobiło.  Na pierwszy izotonik odważyłam się na 23 km, w momencie gdy już plan B był na sto procent. Próbowałam Izo na stoisku w Arenie, smak napoju był nieznośny, kwaśny i się po nim bekało. Na trasie podawano napój o innym smaku – malinowym. Ten z kolei był mdły, a malina kojarzy się raczej z napojem napotnym, niż nawadniającym. Do tego woda o lekko piwnicznym posmaku. Trochę to razem nieprzemyślane , ale to moje subiektywne przemyślenia są. Może, gdyby można to było przegryźć nutą pomarańczy. Cóż, pomarańczy ostatni zawodnicy nie zaznali na trasie , ani na mecie – brakło. Banany też chyba na czterech stanowiskach tylko były. Ale co tam, na 25 km dogonił mnie Leszek Bulski i razem radośnie dotarliśmy do mety, nadrabiając w dyskusji trzy lata, przez które się nie widzieliśmy ( z Leszkiem razem ukończyłam swój pierwszy maraton, DOZ nr.1 ). Początkowo na Alei Włókniarzy, metodą 3 do 1 . Trzy latarnie dziarski marsz, jedna latarnia dziarski bieg. Od Alei Unii już tylko dziarski marsz. Tu okazało się, że wszyscy nadbiegający z naprzeciwka biegacze znają mnie albo Leszka, albo my ich znamy. Na Al. Unii zrobiło się milej, bo wreszcie prócz biegaczy, pokazali się prawdziwi kibice. Na 39 km dały się we znaki braki w odżywianiu i nawadnianiu. Woda i izotonik podawany na trasie wyjątkowo mi nie podpasiły. Był nawet moment, gdy zdawało mi się widzę tępo, bezsensownie wpatrzonego w biegaczy Warycha. Taka zjawa, na końcówce to podobnież normalne. Trochę mną zaczęło bujać i szum wiatru chwilami był nieznośny.  W sumie udało się wychodzić życiówkę. Może taki mój los, co maraton 10 min do przodu. Tyle, nieskładnych wrażeń na bieżąco.
Na koniec podziękowania dla Janeczki dzielnie kibicującej mi na trasie, dla reszty RysioTeamu za wytrwałe czekanie na mnie na mecie, dla Leszka za towarzystwo i pokazanie, że iść można szybciej niż biec. I ostatnie podziękowania, te najważniejsze dla Doktorka – za wspomnienia, bo bez fotek Doktorka, ach. Może to nie był mój maraton życia, ale był. Pęcherze na stopach pieką okropnie ( kara za podchodzenie) i to jest piękne.

Powiązane Posty