Gorąca relacja z uroczystej premiery

Droga Lesiakowo !!!

A więc byłam w teatrze.
Tekst jest adresowany do konkretnej osoby (taka mała awangarda literacka, czy jak tam inaczej zwą, literackie „coś tam” w formie – nie znam się – biegałam do sportowej podstawówki) lecz bez obawy poczytać może sobie każdy.

A więc, jak napisałam na wstępie, droga Lesiakowo, byłam w teatrze. I w dodatku na premierze.
Była to premiera trasy łódzkiego maratonu na 2018 rok. Jak można się było spodziewać trasa została obliczona na długość 42 195m i poprowadzona najpiękniejszymi ulicami naszego kochanego miasta. Przedstawienie polegało na tym, że pan prowadzący wywoływał do tablicy trójkami, dwójkami i czwórkami ludzi zgromadzonych na widowni i odpytywał jak w szkole.
– Trenerzy do tablicy
– Pan Prezes do tablicy
– Pan Dyrektor do tablicy
– Dzieci z punktów kibicowania do tablicy.
Wszyscy grzecznie odpowiadali na zadane pytania, jąkając się i czerwieniąc – jak to przy tablicy. Koniec końców wywołano „uczniów” poniżej trójkowych. Nieuków znaczy i oczywiście w tej grupie znalazł się reprezentant Rysioteamu (taka karma), ale o tym później.

Teraz zajmę się najważniejszą sprawą w teatrze – czyli co kto miał na sobie i za ile, no i kto był raczył pojawić się.
Więc, a więc, spotkanie prowadził Damian Piękny (właśnie , że tak!!! – specjalnie założyłam okulary),wystylizowany po warszawsku, w przyciasnym bolerku, odczesany i gładki. Poprawnie ustawionym głosem sprawnie prowadził konferansjerkę, momenty kulminacyjne podkreślając wyuczoną motywacyjną gestykulacją i energicznymi ruchami głowy. Broszki nie miał (na szczęście). Także jeżeli, Lesiakowo, obejrzysz to przedstawienie w TV, to obraz odbierzesz jak najbardziej poprawny, w naturze było to dość przerysowane.
Spotkanie prowadził Damian Bąbol – i nie zważając na powyższy opis – jejku lubimy Damiana

Na widowni.
W dużej przewadze siedzieli biegacze w cywilnych ciuchach, znaczy zupełnie nie do rozpoznania i całkowicie nie podobni do siebie. W pierwszym rzędzie wypatrzyłam Ewę Ochmańską, Mariusza Kotelnickiego, Jarka Piechotę. Dużo powiedziane wypatrzyłam. Rozpoznałam ich dopiero, gdy zostali po nazwisku wywołani do tablicy jako trenerzy Dozdrużyny. W drugim rzędzie siedziałam ja, obok mnie siedział pan Prezes wypachniony perfumom, drogą tak, że chyba jeden psik wart był z pięćdziesiąt złoty. Za mną siedział Piotrek Rosiak i się wiercił. Potem siedziały Tygrysice, garstka niezrzeszonych. Koronę widowni, jak to w teatrze, wypełniała klaka. Cóż – tym razem, nie nasza Rysioteamowa, tylko z Everrunu.
Po odpytaniu wszystkich wyczytanych do odpytania, puszczono film motywacyjny do zakupu biletu na bieg. W sferze wizualnej – kilka oklepanych, jednosekundowych, ujęć zabytków łódzkich, w sferze werbalnej – krótki skrót tego, co o Łodzi napisano w Wikipedii.

Potem pokazano trasę, na całe szczęście bez „dennych” udziwnień i skromnie ograniczono się do jednego okrążenia.
Trasa jest spoko, nie nudna, płaska i szybka.

 

Trasa połówki, też spoko – poprowadzona ścisłym centrum Łodzi, w towarzystwie setki Żabków, Kapselków, 1001 inszych sklepów z izotonikami, których na terenie ścisłego centrum nie brakuje, trzeba przyznać jest na 40% w temacie.
Piątka – wokół Zoo, z metą w Arenie – wspaniały ukłon dla tych, co jeszcze nie potrafią biegać dłużej, a już chcą dostać medal.

Tyle byłoby relacji z pozycji loży szyderców.

Trójkołamacze.
To nowość na łódzkim maratonie. Ma być stworzona grupa wsparcia dla osób pragnących złamać trójkę.

Kiedyś, w sumie całkiem niedawno (2015) wypowiedziałam się literacko w temacie.
Obejrzyjcie fotki:

 

 

 

 

Teraz fragment mojego starego wpisu:
Obejrzeliście właśnie fotki z mety maratonu z okienka czasowego łamania trójki.
Właściwie to miała być na nich tylko radość ze złamania trójki. Radość Jagody (netto 2:59:44) z Łódź Running Teamu, radość Piotrka (netto 2:58:42) i Bartka (netto 2:58:24) z Rysioteamu (to ten najlepszy klub w całym wszechświecie). Jest coś więcej. Magia dwójki z przodu. Obraz poświęcenia i ryzyka, jakie się w tę dwójkę wkłada.

Na mecie jest pusto, zegar pokazuje 2: 57: z groszami – jest jeszcze cicho. Nagle robi się ciasno, lista osób kończących maraton zapełnia się błyskawicznie. Szukasz znajomych, powinni już być – zegar bije. Cyferki przesuwają się błyskawicznie. Jagody nie ma. Już trójka na zegarze. Robi mi się niesamowicie przykro. Jest Jagoda. Pokazuje zegarek – dwójka z przodu, ulga. Przegapiłam Jagodę. Jagoda jest głodny. Miałam dla niego wafelek, ale go sama w stresie zjadłam. Masakra. Wiem jak zdobyć na płycie wafelki. Dobiegam do tych wafelków przez Anką Ketner, co jest moim małym sukcesem sportowym. Jagoda nie chciał pić na mecie. Uznałam, że poszło trochę nie tak, bo się opił na trasie. Ketnerowa jest bardziej przytomna – niesie mu kubek soku.

 
Pisać można emocjonalnie, merytorycznie, impulsywnie – to wszystko nie jest ważne. Ważne, że trójka złamana.

Z kilkuletniej perspektywy tego tekstu i obserwacji w tzw międzyczasie –  rzeczonej magii złamania trójki doświadczyłam więcej, oczywiście tylko naocznie.

W Polsce jest około 1200 osób, które tą trójkę złamały. Niby dużo. W rzeczywistości, na każdym maratonie jest to garstka osób. Na biegu maratońskim prawdziwy sport pojawia się właśnie w okolicy trójki. Jest ogromna radość ze złamania, ogromny smutek porażki, zawodników którzy przybiegli chwilę po. Smutek porażki sportowej, takiej do nadrobienia następnym razem. Są ogromne emocje, wsparcie kolegów – jest zwyczajnie, po prostu – SPORT. Maraton trwa od strzału startera do tej magicznej trójki, potem to już jest mara-ton, MARATON, maratonik, ma-ma-ra-toon, – zabawka.

To fajnie, że w Łodzi dla trójkołamaczy szykuje się Święto. Obawiam się jednak trochę, że to wszystko, co będzie działo się ma mecie biegu w okolicy czasu 2:58-2:59-2:59:99 zagłuszone zostanie głupotami wygadywanymi przez spikera, światłami laserów, ciemnościami w hali – całym tym sztafażem, który dedykowany jest tym co „łamią czwórkę”, „walczą sami z sobą”, „są nieugięci”, „schudli dwadzieścia kilo”, „zamienili ogon na młodszy”, „mogą więcej”, „niemażeichcośboli”, i tak dalej i dalej.

Osobiście będę na mecie kibicować wszystkim. Trójkołamaczom w szczególności. Tak sobie marzę….., by w czasie, gdy ta trójka będzie się łamać, na Arenie zapalono wszystkie światła. By stała się jasność. By konferansjer dał sobie chwilę przerwy w niedokładnym odczytywaniu nazwisk, znaczy „zamknął się na chwilę”. By wyłączyli te durne lasery. Chodzi o to, by prawdziwi kibice, mogli na ostatnich metrach dopingować zawodników i  by oni mogli ten doping usłyszeć. By trójkołamaczom, po przebiegnięciu mety nie dudniły na plecach ryczące na cały regulator głośniki. By chłopaki mogli się w spokoju uściskać i usłyszeć szum przepływu własnej krwi na skroniach. Koniec. Znowu się udało. -Janek, Wacek jesteś wielki.

Bardziej obrazowo, by przez te parę minut Stoch odbił się z progu, leciał, leciał, leciał, leciał i jak najdalej doleciał. Niech ta kulminacja emocji w okolicach trójki odbędzie się – na bezdechu. Gdy piłka leci do bramki, gdy skoczek narciarski leci, gdy tyczkarz jest nad tyczką, gdy boxer zadaje przeciwnikowi ostateczny cios – jest cisza, wstrzymujemy oddech, na tym bezdechu rodzi się sportowa euforia. Zapomniałam – jak kibicuje się pływakowi na 25m basenie – też całą ostatnią długość zapomina się o oddychaniu. Gdyby na dziesięć sekund przed tą magiczną trójką, na hali nastała cisza i jasność, słychać  byłoby tylko tykanie zegara – to ci co zmieścili się w czasie, dostaliby świra z radości, a ci co się nie zmieścili …. dostaliby kopa w dupę do dalszej pracy, a publika dastałaby prawdziwe sportowe emocje. Strasznie kręcę.

No to właśnie napisałam ci Lesiakowo, dlaczego nie lubię mety w Arenie. Bo tam nie ma szans, byś zaraz po tym, jak dobiegnę do celu podała mi wafelka. Nie ma szans ta to, by na mecie walnąć się na glebę i popatrzeć w niebo.

Kończąc zawiłości tego tekstu – namawiam wszystkich do przebiegnięcia któregoś z dystansów. Rodziny biegaczy namawiam do kibicowania – na trasie lub w hali. Organizacja strefy mety jest w tym roku pomyślana dobrze. Strefa rodzinna jest na płycie i popas dla zawodników też będzie na płycie. Będzie się można integrować po biegu w ciepełku.

Orlen w tym roku nie jest wymówką, zresztą na Orlenie zamiast medali będą przypinać broszki. Biegacz z broszką na piersi? Kraj mamy wolny i wybierzcie sami.

Komunikaty parafialne:
Przytoczony w tekście Jagoda prosi się o głosy w plebiscycie pabianiczoka arcymiczsza-sportu, Jarek Piechota prosi się o polubienie jego strony na fb. P.Rosiak o nic się nie prosi, za to ja go proszę o tekst, gdy już będzie po.
Linki do próśb wyguglujcie sobie sami, dacie radę.

DOZO na DOZie.

Powiązane Posty