Free to run – i tyle w temacie

Droga Elu – wiem z fejsbuka, że nie siedzisz już na działeczce. Wiem również, że dalej masz dużo wolnego czasu na czytanie. Siedzisz sobie teraz na plaży i spodziewasz się mojego listu. Niestety nie będzie po twojej myśli. List nie przypłynie od strony morza – w butelce, tylko normalnie przeczytasz go sobie na ekranie smartfona. Chociaż ten akurat mógłby przypłynąć w zalakowanej flaszeczce. Ten list to recenzja filmu o bieganiu.

Mamy teraz w Łodzi festiwal na poziomie światowym. Transatlantyk. Festiwal filmowy z „ą” „ę”. Ważna sprawa. Obrazy są puszczane darmo, w dobrze klimatyzowanych salach obok D.H. Recesja. Obejrzałam tych filmów chyba z dziesięć w celu tylko poszerzenia horyzontów i szukania inspiracji do mojej książki o bieganiu, bo książka ta raczej napisana będzie. Filmy z wysokiej półki to takie wydumane kocibąki – nuda, nuda nic się nie dzieje. Właśnie Elu: Jesteś teraz nad morzem. Zaraz po przebudzeniu o 4.30 wyjdź na plażę. Morza szum, ptaków śpiew, pusta plaża pośród mew – tak właśnie wygląda współczesny repertuar kinowy z ambicjami.

Pod nazwą: Kino Sportowe jest poruszany na festiwalu temat sportu. Obejrzałam już film o wrotkarkach, balerinach, alpinistach i joggingu. Obejrzę jeszcze film o psich zaprzęgach i o skakaniu na rowerze. Wszystko w celu poznawczym, by książka, którą napiszę w temacie bieganie była jak najlepsza. Oddawała ducha rywalizacji, była obiektywna i posługiwała się współczesnymi środkami wyrazu – cokolwiek to znaczy. Zwyczajnie chcę się opatrzeć w tzw. obowiazujących„trendy”, bo pozycje puszczane na festiwalu wszystkie są świeżutkie, tegoroczne.

Free to run – to tytuł biegowej pozycji. Zwiastun intrygujący. Autor rocznik 70 – tak jak lubię. Miałam zrobić wydarzenie na fejsie, by obejrzeć ten film w szeroko pojętym gronie znajomych. Ale nie – wolałam obejrzeć go sama.

Ponad dwustuosobowa sala kina Helios zapełniła się czterema widzami. Usiadłam w piątym rzędzie. Przed oczami miałam tylko ogromny ekran. Po dosłownie trzech minutach reklam światło zgasło. Zapadły ciemności. Słabo oświetlone wnętrze XIX wiecznej kamienicy. Ktoś z charakterystycznym skrzypnięciem otwiera pomalowane na biało drewniane okno. Kamera powoli przechodząc przez wnętrze, muska delikatnie pomarszczoną dłoń starego człowieka i zatrzymuje się na znajdującym się za oknem krajobrazie. Zatrzymuje się na około pół minuty. Kiwa się tylko trochę na boki. Jesteśmy gdzieś na 8-9 piętrze budynku. Ogniskowa jest krótka. Jesień. Światło jak w Polszcze. Podobna szerokość geograficzna. Cały ekran kinowy wypełniają jesienne, wielobarwne korony drzew liściastych. Statycznie – bez przesuwających się chmur na niebie czy przebłysków słońca. Kamera delikatnie z prawa i lewa zahacza o prostolinijne zarysy innych budynków. Na horyzoncie majaczy zarys pierzei. Drzewa posadzone są na prostokątnej działce o wymiarach około 1000x5000m. Jeszcze chwila, parę sekund tego boskiego widoku. Bo przecież wiecie już gdzie rozgrywa się akcja. Cel kamery powoli wraca do wnętrza pokoju. Ta sama ręka zamyka okno. Widzimy całą postać. Postać szczupłego, szpakowatego dziadka z kurwikami w oczach. Człowiek siada w fotelu i mówi: – Jestem jednym z tych, którzy stworzyli bieganie. Oczywistym jest, że z okna roztaczał się widok na Central Park. Od pierwszej minuty pokochałam ten film. Film o wolności biegania.

Tak się zastanawiam już od prawie roku jak zacząć swoją książkę, a właściwie, dlaczego zaczęłam biegać? Każdy tak miał. Któregoś dnia przebiegł w parku kilometr. Następnego dnia – dwa. Kupił buty. Przebiegł 5 kilometrów. Potem dziesięć – dwadzieścia – czterdzieści i marzy, aby przebiec sto. Co nas do tego gna? Ano gna: nie życiówka, nie potrzeba schudnięcia, nie troska o własne zdrowie. Gna nas potrzeba wolności, bo biegnąc jesteśmy wolni. Już od drugiego kilometra treningu w mózgu załącza się freedom, freedom, freedom. I właściwie – nic nie dzieje się poza tym.

Wracam do filmu. Jest to dokument obrazujący losy Bobbi Gibb, Kathrine Switzer, Noela Taminiego, Freda Lebowa, Steva Prefontaina i Franka Shortera. Opowiada o pasji matek i ojców fenomenu biegania. To postaci współczesne. Żyjące. Jeżeli nieżyjące, to nie umarły w sposób naturalny. Kathrine Switzer, kobieta która jako pierwsza oficjalnie przebiegła maraton jest młodsza od mojej mamy.  Fakt – zabrakło wśród tych znakomitości opowieści o Tomaszu Hopferze, bo  film ten opowiada o zachodniej kulturze biegania. Opowieść zaczyna się we wczesnych latach siedemdziesiątych – od sportu amatorskiego, bez wynagrodzenia dla zawodników. W komulandzie było trochę inaczej. Tak samo ze sportem kobiet. Gdy na zachodzie Kathrine Switzer udowadniała, że przebiegnięcie 5 kilometrów ciurkiem nie zabije kobiety, u nas całe rzesze szwaczek zmuszane były do przebiegnięcia 10 kilometrowej trasy Textilcrossu. Bez treningu i jeszcze poniżej godziny. Inne światy.

W filmie poznajemy historię kobiecego biegania , historię maratonu nowojorskiego, historię komercjalizacji biegów, historię pewnej firmy produkującej buty do biegania (to nie reklama, jedyną rzeczą potrzebna do biegania są buty), historię pakietów startowych czy biegów niszowych. Film jest ładnie poprowadzony, oldskulowy i śmieszny. Gdybyśmy my biegacze zapełnili salę kinową w całości, to byłoby niczym w bollywodzie.  Śmiechy i komentarze – na widowni byłoby głośno. No  ale. Biegacze nie przyszli. Przyszła za to para normalnych ludzi i prawie zasnęła.

Jest siedemdziesiąta minuta dziewięćdziesięcio minutowego filmu. Czas na gwóźdź programu. Nie pokazano jeszcze żadnego Kenijczyka. Sami biali na ekranie. Może to to? Nie – 2012 – huragan Sandy. Ludzie zjeżdżają się na NYC maraton. Do ostatniej chwili władze Nowego Jorku nie odwołują biegu. Gdzieś w pozbawionej przez huragan prądu części miasta organizatorzy stawiają agregat prądotwórczy do zasilania punktu pomiaru czasu. Agregat, który mógłby zasilić w prąd 400 okolicznych domów, będzie zasilać bibkę i dmuchaną bramkę. Rodzi się bunt przeciwko takiemu bieganiu. Bieg zostaje odwołany. Jedna Pani przyleciała z samej Szwajcarii, nakupowała pamiątek i nie pobiegła – chce odszkodowania. Tworzy się grupa, która przebiegnie trasę maratonu na nielegalu. Biegną radośnie nabrzeżem rzeki. W dole, w tym samym czasie, służby wyławiają z wody ciało matki i dziecka.

Jest osiemdziesiąta minuta filmu. Dalej nie pokazano żadnego Kenijczyka, odgazowanej coli, posolonego banana, czy zegarka. Jakiegokolwiek symbolu XXI wieku. Jest – ZEGAREK!!! Na ekranie piękna, prawie naga sylwetka płci męskiej biegnie przez zwyczajny las – jak w Arturówku. Z głośnika pierwszy i ostatni raz w tym filmie pada słowo: zegarek. – Zegarek? Wyrzuć go. Bieg jest wolnością. Popatrz na niebo, popatrz na drzewa i w ostateczności – na te ciastki co biegną przed tobą.

Film się skończył i nie pokazano żadnego Kenijczyka.

To Elu. Szybko – szybkie wnioski. W podejściu do biegania w Polsce szykuje się mała rewolucja. Jednak mimo prowincjonalnego oporu będziemy gonić świat. Po pierwsze z biegania skreślamy Kenijczyka. Skreślamy filozofię motywacyjną. Skreślamy zegarki. Colę i posolonego banana. Olewamy własne czasy – no chyba, że łamiemy trójkę w maratonie. Wychodząc na trening zabieramy tylko buty i własne myśli – jesteśmy wolni. Bieg ma być wolnością. Jedziemy na Spiridonie. Spiridon jest najlepszy. Spiridon wymyślili w 1972 roku. Była o nim mowa w filmie. Ciężko mi o nim coś więcej napisać, bo i wyguglować trudno.  W swojej książce o bieganiu będę się starała oddać ducha Spiridonu. Ponoć jak się dostawało nowy numer Spiridonu – to od razu się czytało od deski do deski. Spiridon prócz tego, że był pierwszą europejską gazetą o bieganiu , był również nośnikiem filozofii życia. Jakiej? Filozofii wolności płynącej ze swobodnego niczym nieograniczonego – bieeeeganiaaaaa.
Fotka z netu
Zwiastun Filmu https://www.youtube.com/watch?v=8xpQgf3J2Is

 

Powiązane Posty